Wszędzie jest chleb o dwóch skórkach
***
Gdy przodkowie szukali chleba daleko od rodzinnych stron, na Górnym Śląsku Niemcy budowali i rozbudowywali przemysł, który potrzebował robotników. To dało możliwość powrotu. Dla pszowian dodatkowym impulsem była wieść o możliwości kupienia ziemi, danej do parcelacji przez hrabiego Wengierskiego. Przybysze z Westfalii mieli nadzieję na spokojne życie, a ich potomstwo miało tu przeżywać radosne dzieciństwo i lata młodzieńcze. Moim dziadkom urodziło się w Westfalii sześcioro dzieci. Ostatnim urodzonym w Westfalii był mój ojciec Leopold. W 1899 r. starzykowie wrócili z dziećmi do Pszowa, gdzie im się urodziło jeszcze troje dzieci.
***
Gdy wszystko zmierzało ku pewnej przyszłości, a miliony dzieci szkolnych w trzech cesarstwach wznosiło do nieba wymuszone modły za pomyślność swoich cesarzy, wybuchła wojna światowa, nie nazywana wtedy „pierwsza”. Na samym jej początku poszedł na front najstarszy syn moich dziadków. Oni już po miesiącu dostali obrazek, na którym anioł z białą lilią pochylał się nad martwym żołnierzem. Ich Francek już nie żył. Miał 23 lata. W kolejce stali czterej następni, którzy odchodzili na wojnę jeden po drugim, oprócz najmłodszego, bo wojna dla niego najwcześniej się skończyła.
***
Za to poszedł do powstania i jego dwaj starsi bracia. Ojciec został „uzbrojony” w kaburę pistoletu, wypchaną szmatami, na widok czego Niemiec miał narobić w portki. Jego o rok starszy kolega był współzałożycielem POW w Pszowie i okolicznych wioskach. Z racji swej funkcji miał pistolet, którym się popisywał, aż ustrzelił sobie palec w Zganiaczowej kuchni na Końcu Wsi. Wynik plebiscytu nie był po myśli tych, którzy chcieli Polaków uczynić gospodarzami na Śląsku. Powstańcy po raz trzeci chwycili za broń. Na skutek tego wielcy tego świata okroili część Górnego Śląska i oddali Polsce.
***
Wreszcie rok 1922! Więc przyszła Polska na część Śląska i do części Ślązaków tęskniących za nią. Na reszcie Śląska część Ślązaków nadal tęskniła. Ale ta Polska nie była już tą królewską, galicyjską, krakowską, wawelską, o której dobre wieści przekazywano sobie z pokolenia na pokolenie, bo z nią utrzymywano kontakt. Powstańcy jednak chcieli tego, co im obiecywała propaganda. Tymczasem nikt nie chciał dać krowy i nie zamieniono „germańskiej marmelady” na polskie kiełbasy. Do tego odwieczna polska specjalność, nad czym ubolewał Cyprian Kamil Norwid i wielu innych światłych Polaków: swawola, bałagan, niesumienność i kłótnie. Z tych powodów powstańcy szeptali sobie na ucho: „Prośmy Pana Jezusa, by jak najprędzej dostać się pod Prusa”.
***
W połowie lat trzydziestych atmosfera polityczna była coraz bardziej napięta. Nadodrzańskie dzieci, pasące krowy po niemieckiej stronie rzeki, wołały do dzieci po polskiej stronie: „Poloku , Poloku, za pół roku bydzie cie mioł Hitler w piekaroku!”. Dzieci z polskiej strony wołały: „Jak nasz Pilzucki (Piłsudski) fonsym ruszy, to wasz Hitler na galoty naprószy!”. Jedne i drugie dzieci wołały do siebie w polskiej gwarze śląskiej, przez co się rozumiały, bo w przeciwnym razie nie miałoby sensu do siebie wołać.
***
W sierpniu 1939 r. powstańcy o prymitywnym patriotyzmie jeździli rowerami nad Odrę, by wspomóc tamtejsze dzieci w przekrzykiwaniu się przez rzekę. W tym czasie w moich Kokoszycach ludzie niemieckiego ducha przygotowywali w ukryciu bramę powitalną dla Niemców. Wojna wlała się również na kolonię Stawki i młodzieńcze marzenia o spokojnym życiu przerwała w pół zdania. Kolejno odchodzili: Pieter, Antek, Francek, Józef, Konduś i Alojz. Pod powiekami zatrzymali widok rodzinnej ziemi i portrety najbliższych, a w sercach wspomnienia dzieciństwa i nadzieje powrotu. W topniejącej masie stopniały życia Pietra i Józefa. Szupok dwa razy przyjechał na kolonię Stawki, by powiadomić matki o śmierci ich synów, którzy ponoć oddali życie za Rzeszę i Führera.
***
Ojciec spędził krótką niewolę w obozie jenieckim, skąd jako Ślązak urodzony w Westfalii został zwolniony. Potem musiał wyjechać do pracy w westfalskiej kopalni, ponieważ był zaliczony do ludzi niepewnych. W tym czasie dała znać śmiertelna choroba mojej matki i pierwsze objawy mojej choroby. Dlatego matka słała pisma do arbeitsamtu w Rybniku i Lünen, czego skutkiem było zwolnienie ojca. Po powrocie ojciec z matką zawieźli mnie na leczenie do Bad Ziegenhals (Głuchołazy). Tam z rąk matki odebrała mnie szfestera i zatrzasnęły się drzwi między mną a matką na zawsze, czego ja i szfestera nie byliśmy świadomi.
#nowastrona#
***
Pobyt w Bad Ziegenhals zapamiętałem jako nieustanne straszenie mnie szupokiym przez szfestery. Nawet nie wiedziałem, co to jest szupok. Po krótkim czasie umiałem już śpiewać piosenki niemieckich przedszkolaków i straszenie szupokiym się skończyło. Kiedy w telepatycznym przekazie zobaczyłem za oknem sylwetkę na czarno ubranej matki, machającej do mnie ręką na pożegnanie, wtedy umiałem zrobić taką awanturę po niemiecku, że szfesterom zjeżył się włos na głowie. Nie wiem jedynie, jak to co zobaczyłem, skojarzyłem ze śmiercią matki. Po kilku dniach ojciec przyjechał po mnie. Szfestery opowiedziały mu przygodę sprzed kilku dni. Od ojca się dowiedziały, że było to w dniu i godzinie śmierci mojej matki. Wtedy szfesterom po raz drugi zjeżyły się włosy.
***
Na początku 1945 r. nie uciekał z Kokoszyc Ortsbauerführer, którym ktoś musiał być, a już lepiej, gdy był nim człowiek miejscowy. Nie uciekał policjant Sacks, dla którego była to służba zastępcza, bo był niezdolny do wojska ze względu na słaby wzrok. Nie uciekali budowniczowie bramy powitalnej. Tym razem aktywni powstańcy również nie wskazywali ich kolejnym wyzwolicielom. A przecież bierność jest uznawana za naganną, szczególnie w czasach, w których tak wiele można było dokonać. Tutejsi ludzie wszelkie zadrażnienia rozstrzygali między sobą, nieraz w sposób gwałtowny. Niektóre ludzkie ułomności były napiętnowane kpiną, inne zaś przerodziły się w humorystyczne anegdoty.
***
W 1945 r. nikt nie mówił o zabieraniu lub dawaniu krów. Mimo tego, na szosie pojawiły się krowy. Nie były to krowy Korfantego. To Rosjanie gnali krowy do niewoli. Szosą w stronę Wodzisławia popłynęła rzeka głodnych i nie dojonych krów. Ludzie mówili, że krowy płakały. Dla troskliwych rolników, należycie dbających o bydło, był to widok wstrząsający. Pod prąd tej „rzeki” przedzierał się Francek Cieśla z Kokoszyc, by zdążyć do pracy w kopalni na drugiej zmianie. Rosjanie na tatarskich konikach, pędzący krowy, zawrócili Francka i kazali mu pomagać je pędzić. W Wodzisławiu załadowali go do pociągu razem z krowami i powieźli na wschód. Tam trafił do obozu jenieckiego. Z tej „szychty” wrócił po blisko trzech latach. Matka nie wiedziała gdzie zaginął.
***
Wiele innych matek też nie miała żadnych wieści o swoich synach. Zapewne długo czekała matka na syna, który zginął w naszym lesie pod koniec marca 1945 r. Czekała, a syn miał już usypany kopczyk pod sosną i brzozowy krzyż na kopczyku. Dotąd uniknął ekshumacji i nikt nie zakłócił jego wiecznego odpoczynku. Grobem opiekują się ci, których bliscy nie wrócili z wojny, a ich prochy zostały w obcej ziemi.
***
Po drugiej wojnie światowej przyszła Polska na resztę Śląska, do ludzi którzy 23 lata dłużej od nas czekali. Nie było bram powitalnych, jak w 1922 r. Nie wkroczyło wojsko na wypucowanych koniach, pod kawalerzystami o twarzach przyozdobionych starannie podkręconymi wąsami. Polska przyszła znienacka, reprezentowana przez „prawdziwych” Polaków z biało-czerwonymi opaskami na ramieniu. Ta Polska przyszła powiedzieć Ślązakom, że są Szwabami. Za tę cenną informację zabierali wszystko, co miało szabrowniczą wartość. Jakże koszmarne było przebudzenie Ślązaków polskiego ducha, po pięknym śnie o wytęsknionej Polsce. Jakiż ogrom upokarzającego wstydu musieli znieść wobec Ślązaków niemieckiego ducha.
***
Wojciech miał dwadzieścia lat gdy wzięli go na wojnę. Ponad cztery lata uciekał przed śmiercią. Dwa lata był w ruskiej niewoli. Wrócił z odmrożonymi nogami. By nadgonić stracony czas, od razu się ożenił. Od swych ojców dostał kawałek pola i zaczął lepić własne gniazdo rodzinne. Lepił jak jaskółka. W dole wykopanym pod piwnice deptał glinę z wodą aż do uzyskania odpowiedniej konsystencji. Z gliny robił kluski, panierował je w piasku i wkładał do drewnianej foremki, by glinie nadać kształt cegły. Formę opróżniał na placyku, gdzie glina wysychała na słońcu. Potem układał pod słomianym daszkiem, gdzie czekała do jesieni na wypalanie w polowym piecu. Z takiej cegły Wojciech wybudował pół domu (dwie izby) i wprowadził się. Następnie dobudował drugą połowę i jego dzieci mieszkały w normalnym domu. Przed zamążpójściem córki Wojciech dobudował piętro, by nowa rodzina miała własne gniazdo. Oni jednak poszli „na swoje” - do bloków. Wojciechowego syna wygnało na inny kontynent. Wojciech był jeszcze sprawny i jakoś to przeżył. Wojciechowi dorosła wnuczka, więc zaproponował jej wyszykowanie sobie mieszkania na piętrze. Wnuczka weszła na piętro, rozejrzała się i zawołała z przerażeniem: „Ludzieee! Tuu jeest roobootyy!” i... poszła sobie.
#nowastrona#
***
Ojcowie stworzyli dzieciom podwaliny pod nowe gniazda rodzinne, gdzie na świat miały przyjść ich wnuki. Synowie uciekli. Zostawili groby przodków na cmentarzach, gdzie odnaleźć można przedstawicieli wspaniałych rodów, choć nie herbowych. Progów ojcowskich nie ucałowali na pożegnanie. Do piersi nie przyciskali ikony ani obrazka z Aniołem Stróżem, na którego spoglądali podczas pacierza, kiedy matki podtrzymywały im ręce do „Ojcze nasz”, a nie do „Vater unser”. Do piersi przyciskali dokumenty, mające świadczyć, że dziadek był urodzony w Westfalii, a ojciec walczył w Wehrmachcie, choć może wrócił od Andersa z angielskimi odznaczeniami wojskowymi. Uciekli, by móc zasiąść do stołu obficie zastawionego plonami pól przez siebie nie obsianych. Pozostawieni ojcowie, którzy budowali duże domy z myślą o dzieciach, teraz opisują swoją „Samotność w pięciu pokojach”.
***
Ja też od dawna mogłem być „u Prusa”. Nie brakowało mi powodów opuszczenia ziemi rodzinnej. Jednak dawno odkryłem fenomen tej ziemi, ziemi pogranicza, o która wielokroć walczono. Mimo tego, moi przodkowie i ja sam nie byliśmy wypędzani z tej ziemi.
Przodkowie, którzy wyjechali do Westfalii za chlebem i tam się żenili oraz rodziły się im dzieci, mogli bez przeszkód zostać w Westfalii. Oni z zarobionymi pieniędzmi wrócili tu, skąd wyszli, bo tylko tu czuli się u siebie, bez względu na to, co działo się wokół nich. Wiedzieli, że gdziekolwiek by nie byli, muszą ciężko pracować na życie i niczego za darmo nie dostaną. Może stąd się wzięło powiedzenie, że „wszędzie jest chleb o dwóch skórkach”.
***
Ja i moi dwaj starsi bracia przerwaliśmy trzypokoleniowe rajzowanie między Śląskiem i Westfalią. Chciałem przeżyć życie bez paszportu, o czym wiedzieli najbliżsi i znajomi. Potem w tajemnicy przed nimi wyrabiałem paszport. Ani się bowiem nie spostrzegliśmy, gdy syn brata i moja córka ominęli nas tak sprawnie, jak hokeista omija obrońcę bramki, i wbili nam gola.
Nasza wnuczka Karolina wychowywała się w naszym domu, gdy córka była w Niemczech. Tam poczuła twardy grunt pod nogami, a my, nieświadomi jej zamiarów czekaliśmy na jej powrót. Gdy córce udało się w Niemczech wszystko zapiąć na ostatni guzik, przyjechała z mężem po Karolinę.
***
W dniu 26 czerwca 2000 roku o godzinie 17. 22 Karolina przekroczyła próg naszego domu i wsiadła do niemieckiego samochodu, myśląc, że jedzie na wycieczkę. Miała dwa i pół roku.
W ten pamiętny dla mnie czerwcowy dzień niebo rozpłakał się zimnym deszczem. Za oknem 14 stopni. W pokoju rozrzucone puzzle, lalki, zabawki, baloniki i książeczki. Nagle ucichł dziecięcy szczebiot. Głuchą ciszę przerywało nasze pociąganie nosem, bo „pociły się nam oczy”. Po dziesięciu miesiącach Karolina przyjechała w odwiedziny. Myślała, że wróciła z długiej wycieczki i pozostanie. Kiedy nadszedł dzień powrotu Karolina nie umiała się pogodzić z brutalną rzeczywistością. Za nic nie chciała wsiąść do samochodu. W ręku walizeczka z odrobiną dziecięcego dobytku, obok samochód załadowany do granic wytrzymałości. W tej małej kruszynie skupiony był przeogromny dramat wygnańca. W końcu uległa i puściła się babcinej szyi. Rozpaczliwie płacząc usiadła w samochodzie.
To pożegnanie było dla Karoliny jednym z wielu pożegnań i powitań, do których przywykła. Ona jeszcze nie wie, że jest szóstym pokoleniem, rajzującym między Śląskiem a Westfalią.
Fragmenty pracy „Westfaloki” Andrzeja Piontka
(oprac. amk)