Droga przez mękę
Dzisiaj jej historię pełną cierpień i tragedii poznają dzieci w szkole oraz uczestnicy prowadzonych przez nią prelekcji. Na Syberii spędziła 6 lat i 8 miesięcy. W drodze „Na białe niedźwiedzie” sprzedano jej siostrę. Sama zbita do nieprzytomności za zjedzenie marchewki cudem przeżyła. Jeden z braci zmarł z powodu odmrożenia ciała, drugiego wsadzono do więzienia za kradzież wiadra kartofli i ślad po nim zaginał. Jedną Golgotę mieliśmy tam na dalekim wschodzie, drugą tutaj w Polsce, kiedy prześladowały nas władze komunistyczne. Mojego kolejnego brata Józefa pobili zomowcy podczas stanu wojennego. Zmarł po pięciu miesiącach - opowiada Helena Szczugiel z Wodzisławia.
Był wrogiem SowietówJej ojciec Jan walczył u boku Józefa Piłsudskiego. Jako wojskowy w 1922 r. otrzymał ziemię w powiecie Zdołbunów na Wołyniu. Tego samego roku ożenił się z młodszą o siedem lat Marianną. Mieli sześcioro dzieci. Sukcesywnie dokupowali ziemię i po latach byli właścicielami ponad 25-hektarowego gospodarstwa. W środowisku uchodzili za bogaczy. Szybko jednak życie całej rodziny zamieniło się w koszmar. Jan w oczach sowietów był wrogiem, dlatego też 16 października 1939 r. został aresztowany. Mariannę z szesnastoletnimi bliźniakami: Mieczysławem i Władysławem, trzynastoletnim Kazimierzem, dziewięcioletnim Józefem, pięcioletnią Heleną i niespełna półroczną Wandą, zabrano z domu w lutym następnego roku i wywieziono na Syberię.
Stracili bliźniaków
Przyszli o szóstej rano i dali nam 24 minuty na zabranie swoich rzeczy. Załadowano nas do wagonu bydlęcego, w którym spędziliśmy trzy miesiące. Panował straszny tłok. Wewnątrz było około trzydzieści osób. Mimo tego, że miałam wtedy pięć lat wszystko doskonale pamiętam. Dzieci, które rodziły się w pociągu, po dwóch, trzech godzinach umierały. Nie wytrzymywały tego przeraźliwego zimna. Umierali także starsi. Czasem dano nam zupę ze zmarzniętej kapusty i brukwi, a rano ciepłą wodę - wspomina Helena Szczugiel. W takich warunkach Polacy dotarli do lasu w Wołogdzie na Syberii. Jedzenie przysługiwało tylko pracującym, dzieci i osoby chore musiały liczyć na wsparcie rodziny lub współziomków. Straszliwych warunków nie wytrzymało wiele osób. Mój brat Władysław pracował tylko dwa dni. Odmroził sobie całe ciało. Aby mu ulżyć włożono go całego do śniegu. Wył jak opętany. W końcu postanowiono przetransportować go do lecznicy. W trakcie trzydniowej podróży dostał zapalenia płuc i zmarł. Matka dowiedziała się o tym po pięciu dniach. Ona sama też miała problemy ze zdrowiem. Zachorowała na tyfus i musiała się leczyć. Wówczas drugi z bliźniaków Mieczysław, przy pomocy kolegi, ukradł z kołchozu wiadro ziemniaków. Skazano go na rok więzienia i od tej pory ślad po nim zaginął - mówi uczestniczka tamtych tragicznych wydarzeń. #nowastrona#
Koszmarna Wigilia
Z Wołogdy pozostałą cześć rodziny przetransportowano do Omska w środkowej Syberii. Podróż trwała dwa lata. W kilku miejscach Rosjanie zarządzali postój i przymusową pracę. Na jednym z przystanków zniknęła najmłodsza 2,5 letnia Wanda. Obolałe ręce matki nie wyczuły wymknięcia się dziecka i dopiero jeden z żołnierzy wydostał maleństwo ze śniegu. Niewiele brakowało a stratowałby ją koń. Problemy małej Wandy na tym się nie skończyły. Po dotarciu do Omska rodzina zaczęła przymierać głodem. Matka postanowiła sprzedać najmłodszą córkę Rosjaninowi. Zależało mu właśnie na małej Wandzie, bowiem nie chciał by w przyszłości dziecko pamiętało o swoich korzeniach. Przyszedł w wigilię Bożego Narodzenia. Zapłacił 100 rubli (wówczas bardzo pokaźna kwota), dał wiadro ziemniaków i litr mleka, po czym zabrał dziecko. To był bardzo trudny okres, umieraliśmy z głodu. Matka ugotowała ziemniaki i podzieliła się nimi zamiast opłatka. Do rana jednak nie wytrzymała, zabrała podarunki Rosjanina i poszła odebrać moją siostrę. Żołnierz stawiał opór ale się udało - wspomina Helena, która sama wiele doświadczyła na własnej skórze. Przyłapano ją na kradzieży marchwi, pobito do nieprzytomności i zostawiono w polu. Żywność była towarem bezcennym. W omskich tajgach zabierałam moją małą siostrę Wandę na plecy i spacerowałyśmy po pobliskim cmentarzu. Tutaj pozjadałyśmy wszystkie poziomki z grobów. Za każdym razem zbierałyśmy także koński szczaw, lebiodę i pokrzywy, z których przyrządzano zupę dla pracujących. Wiosną bardzo dobrym pożywieniem był miąższ wydobywany spod kory brzozy - opowiada pani Helena.
Bili także Polacy
O tym, że wojna się skończyła rodzina Heleny dowiedziała się rok po fakcie. Ocalałym udało się wrócić do kraju ostatnim transportem. Zamieszkali w Kuropatnikach koło Wrocławia. Oczywiście próbowali dowiedzieć się, co stało się z ojcem - bezskutecznie. Do dzisiaj nikt nie jest w stanie przekazać pewnych informacji na temat okoliczności jego śmierci. Wiemy jedynie, że transportowano go w kierunku Katynia - opowiada H. Szczugiel. Problemy rodziny nie skończyły się wraz z powrotem do Polski. Z powodu przeszłości ojca prześladowali ją nie tylko Rosjanie, ale także władza ludowa w Polsce. Brat Heleny Józef działał w Solidarności. Pamiętnej nocy z 13 na 14 grudnia 1981 r. dotkliwie pobili go zomowcy. Nieprzytomnego wyrzucili z samochodu i przykryli liśćmi. Znaleziono go rano następnego dnia. Obrażenia były bardzo poważne. Postępująca gangrena zmusiła lekarzy do amputacji kolejnych kończyn. Po pięciu miesiącach od pobicia zmarł.
Wrócili do życia
Kolejny z ocalałych braci - Kazimierz po powrocie do kraju ożenił się i mieszka obecnie w Dębnikach koło Wrocławia. Siostra Wanda, ta sama którą najpierw zgubiła matka, a potem kupił Rosjanin, jest dzisiaj zakonnicą w Zgromadzeniu Sióstr Benedyktynek w Staniątkach koło Krakowa. Helena Szczugiel, która opowiedziała nam tę wstrząsającą historię, po powrocie do Polski rozpoczęła naukę w szkole w Złotoryi. Tam zdobyła małą maturę i została nauczycielką w szkole podstawowej w Chojnowie koło Legnicy. W tym samym czasie kształciła się w liceum pedagogicznym we Wrocławiu. Nauczyciele zarabiali wówczas bardzo mało więc przeniosłam się do handlu. Najpierw byłam kierownikiem restauracji w Szczelinie, a po przyjeździe do Wodzisławia w 1959 r. kierownikiem sklepu spożywczego na kopalni „Rymer”. Tego samego roku wyszłam za mąż. W Wodzisławiu zamieszkaliśmy w budynku dzisiejszej Stacji Ratownictwa Górniczego przy ul. Marklowickiej, a potem w kamienicy naprzeciwko domu kultury. Mam syna i córkę. Pierwszy mój syn zginął w nieszczęśliwym wypadku - mówi wodzisławianka. Dzisiaj działa w Związku Sybiraków Polskich w Jastrzębiu Zdroju. Niestrudzenie wraz z siostrą Wandą gromadzi materiały historyczne, przypominające tamte tragiczne chwile. Nie pozwolę by przyszłe pokolenia zapomniały o tamtych wydarzeniach. Zamierzam wydać na ten temat książkę. Mam nadzieję, że przy pomocy sponsorów mi się to uda - mówi.
Rafał Jabłoński