Złamanie po włosku
Wyjazd na narty we włoskie Dolomity zakończył się fatalnym złamaniem nogi.
Dziesięć śrub i dwadzieścia dziewięć klamer w kości goleniowej - tak niemiłą i bolesną pamiątkę przywiozła sobie pani Joanna z Włoch. Obecnie mija już trzeci miesiąc, odkąd leży ze złamaną nogą, a na dodatek lekarze zapowiadają, żeby przygotowała się na długotrwale leczenie. Gdyby dzisiaj mogła cofnąć czas to pewnie nie kupowałaby nowych nart i nie zjeżdżałaby czarną trasą przy fatalnej pogodzie. A jednak byłoby jej ciężko sobie tego odmówić, ponieważ jest zapalonym narciarzem, uwielbia podróże i przygody. Gdyby jednak rzeczywiście mogła cofnąć czas już po wypadku, to po pierwsze zażądałaby we włoskim szpitalu druku E116. Domagałam się od swojego ubezpieczyciela L-4 za pobyt we Włoszech, ale okazało się, że w Polsce nikt nie wystawia takiego druku ze wsteczną datą. Teraz już wiem, że w krajach Unii Europejskiej wypisują druk E116, który przedkłada się później u nas w ZUS-ie. Obecnie ZUS napisał w mojej sprawie pismo do Włoch - mówi Joanna Woźnica z Rydułtów. Tymczasem wszystkich tych, którzy wybierają się w podróż zagraniczną, ostrzega i gorąco namawia do tego, żeby zabrali ze sobą karty chipowe NFZ. I upewnili się, czy w razie poważnego wypadku ubezpieczyciel przyśle po nich karetkę, która w ludzkich warunkach przetransportuje ich do kraju.
Słyszała chrzęst kości
W lutym pani Joanna z grupą znajomych i przyjaciół wyjechała we włoskie Dolomity na narty. Już pierwszego dnia pobytu szusowała na stoku. Warunki atmosferyczne były dość trudne, pogoda szybko się zmieniała. Raz padał śnieg, raz świeciło słońce. Zdecydowałam, że jeszcze raz zjadę ciekawą, ale niebezpieczną, „czarną" trasą o dużym stopniu nachylenia - wspomina wydarzenia sprzed kilku miesięcy rydułtowianka. W czasie podjazdu warunki pogodowe znów się zmieniły, na wysokości 2450 metrów była taka mgła, że nie widziała czubków swoich butów. W połowie trasy dostrzegła grupkę ludzi z dziećmi. Mieli problemy ze zjazdem. Odczekałam parę minut i zdecydowałam się ruszyć. Po chwili stało się to, co przeczuwałam intuicyjnie. Z grupki stojących niżej osób ktoś zajechał mi drogę - relacjonuje pani Joanna. Straciła panowanie nad nartami, stoczyła się w dół dwanaście metrów. Słyszałam chrzęst i czułam, jak kość w nodze dosłownie mi pęka, skręca się i skręca jak czeskie, serowe korbaciki - dodaje w tonie czarnego humoru.
Nie miała siły wzywać pomocy. Po chwili z wyciągu ktoś ją zawołał. Były to włoskie służby ratownicze. Podjechali, odpięli jej narty. Krótkofalówką wezwali pomoc. Po chwili już karetką pogotowia pani Joanna jechała do Calavese, oddalonego o 60 km. Złamaną nogę włożyli mi w taki specjalny rękaw, żebym nie czuła bólu podczas transportu - wspomina Joanna Woźnica.
#nowastrona#
10 śrub, dwadzieścia dziewięć klamer
#nowastrona#
10 śrub, dwadzieścia dziewięć klamer
Wypadek zdarzył się około godziny 14.40. O godzinie 18 leżała już na łóżku szpitalnym. Lekarz stwierdził skomplikowane złamanie i podjął się przeprowadzenia operacji, mimo że w kolejce była spora liczba oczekujących. Następnego dnia wieczorem założyli mi zespolenie z 10 śrubami, płytą oraz 29 klamer - wylicza pani Joanna. Dodaje, że we włoskim szpitalu panuje zasada, że chorego nie może boleć. Opieka była bardzo dobra. Niemal w każdym pokoju leżeli Polacy - mówi rydułtowianka. Najbardziej nieprzyjemną niespodziankę zgotował jej ubezpieczyciel z Hestii. Zadzwonił, żebym wyszła ze szpitala, żeby zminimalizować koszty. W czwartek zostałam więc zwolniona, ale perspektywa była taka, że miałam dopiero wracać autobusem wraz z cała grupą za dziesięć dni! Miałam w grupie zaprzyjaźnionego lekarza chirurga z Krakowa, który jak tylko zobaczył moje zdjęcia RTG, natychmiast zainterweniował w Hestii. Po długiej rozmowie, używając argumentów medycznych, przekonał ich, żeby przysłali karetkę. Co to był za samochód! Bez żadnej amortyzacji, zupełnie nie przygotowany do transportu chorych. Ze skomplikowanym złamaniem nogi jechałam w takich warunkach tysiąc kilometrów! - oburza się Joanna Woźnica. W rydułtowskim szpitalu wyciągnęli jej szwy. Od tego czasu leży w domu. Lekarz zapowiedział, że leczenie może trwać nawet pół roku. Wykonane niedawno zdjęcie RTG wykazało, że kość nie zrosła się, a to względu na duże szczeliny. Na to potrzeba czasu - mówi pani Joanna. Ciężko jest jej się z tym pogodzić, gdyż prowadzi własną firmę. Póki co, ćwiczy nogę według wskazań lekarzy. Jestem bardzo wdzięczna doktorowi Nawarowi Banoutowi z rydułtowskiego szpitala, który wsparł mnie duchowo i bardzo mi pomógł - dodaje pani Joasia.
Iza Salamon