Pacjenci nie boją się mówić
Byli pacjenci szpitala w Wodzisławiu oskarżają Henryka Wojtaszka o działanie na ich szkodę oraz szkodę ich bliskich. Przez kilkanaście miesięcy te sygnały trafiały także do naszej redakcji. Bardzo długo nikt nie chciał mówić oficjalnie. Teraz część pacjentów odważyła się ujawnić. Pokazują twarz i bez ogródek relacjonują poszczególne przypadki. Dyrektor placówki i jednocześnie ordynator Oddziału Chirurgii Urazowo-Ortopedycznej twierdzi, że za każdym razem postępował zgodnie z zasadami sztuki lekarskiej. Nie ma sobie nic do zarzucenia i broni dobrego imienia szpitala.
Janusz Dominów z Wodzisławia
W listopadzie 2005 roku spadłem z drabiny. Mocno się poturbowałem i trafiłem do szpitala w Wodzisławiu. Doktor Wojtaszek operował mi zarówno łokieć jak i nogę. Po operacji leżałem w szpitalu miesiąc i wyszedłem do domu na święta Bożego Narodzenia. W lutym ściągnięto mi gips i ordynator Wojtaszek skierował mnie na rehabilitację. Leżałem w szpitalu 52 dni. W sumie było fajnie. Inni czekają miesiącami na miejsca, a ja schodziłem sobie na dół na ćwiczenia. Chcieli mi w ten sposób wyprostować rękę. Nic to nie dało. Do dzisiaj nie mogę jej podnieść do góry. Zgiąć w łokciu mogę tylko minimalnie. Poza tym podczas zabiegu doktor Wojtaszek uwięził mi nerw dwóch palców. Nie mam czucia do dzisiaj. Operacja została spartaczona, o czym dowiedziałem się później. Już w czasie rehabilitacji zauważyłem, że coś się dzieje z moim barkiem. Ręka latała mi bezwładnie. Nie miałem nad nią żadnego panowania. Pan Wojtaszek zrobił zdjęcie i powiedział, że wszystko jest w porządku. Ze szpitala wyszedłem w kwietniu 2006 r. na święta wielkanocne. W lipcu pojechałem do Bielska do Kliniki św. Łukasza. Niestety bez zdjęć rentgenowskich. Odmówiono mi ich wydania. W Bielsku stwierdzono, że w barku wszystkie ścięgna mam pozrywane. Dlaczego w Wodzisławiu tego nie stwierdzili? Zapytałem o to także doktora Wojtaszka. Usłyszałem, że z takich operacji powodzeniem kończy się jedna na dziesięć. W Bielsku szybko mnie zoperowali, ścięgna zostały zespolone. Niestety nie udało się chwycić tego przebiegającego od łokcia. 14 lipca ponownie w Bielsku będę operowany. Lekarze jeszcze raz zoperują bark i łokieć. Wyprostować ręki już nigdy nie będę mógł. Ważne jednak, bym mógł prawą ręką ponownie zjeść obiad czy się ogolić.
Beata Jainta z Wodzisławia na zdjęciu z mężem Dariuszem
Moja mama przewróciła się, złamała rękę i nogę. To było 8 września ubiegłego roku. Przewieźliśmy ją do szpitala w Wodzisławiu. Od początku lekarze mówili, że operacja jest niezbędna. To warunek, aby żyła. Doktor Wojtaszek zapewniał, że będzie ona przeprowadzona. Mijały dni, a mama leżała nadal. Pojechałam do szpitala 12 września. Na miejscu zobaczyłam, że mama jest nieprzytomna. Zapytałam dlaczego nikt nic nie robi. Wezwano doktora Moczałę. Powiedział mi, że mama ma dwie godziny życia, że to już koniec. Mimo wszystko prosiłam, aby ją ratowali. Nie pomogło. Dopiero po jakimś czasie zapewniono mnie, że lekarze będą robić wszystko, aby żyła. Mimo to leżała nadal bez jakiegokolwiek zabiegu. Zdecydowałam się przewieźć ją do szpitala w Rydułtowach. To było kilka dni później – po południu 12 września. Po dotarciu do Rydułtów okazało się, że potrzebna jest dokumentacja ze szpitala w Wodzisławiu. Nie wydano jej nam. Gdy o nią poprosiliśmy, odmówiono. W końcu powiedziałam mężowi, aby pojechał do szpitala w Wodzisławiu i bez papierów nie wychodził. W przeciwnym razie niech sprawę zgłosi na policję i do prokuratury. Kiedy dokumenty otrzymaliśmy nie mogłam uwierzyć własnym oczom. Okazało się, że już w środę rano odstawiono mamie wszystkie leki podtrzymujące ją przy życiu. To skandal. Nie mogę tak tego zostawić. Sprawa lada dzień trafi do prokuratury. W rydułtowskim szpitalu mama miała zabieg, przebywała tam do 1 października. Dzisiaj jest w domu i ma się dobrze. Gdybyśmy się nie uparli i nie walczyli o jej życie, w szpitalu w Wodzisławiu by umarła.
Andrzej Moczała ordynator Oddziału Intensywnej Terapii
Jestem zdumiony postawą tej pani. Operacja w stanie, w jakim znajdowała się jej matka była niemożliwa. Kobieta ta cierpi m.in. na przewlekłą niewydolność oddechową. Było duże prawdopodobieństwo, że operacji by nie przeżyła. Nie mogła w dalszym ciągu przebywać na oddziale ortopedycznym, ponieważ tam nie było mowy o odpowiednim jej zabezpieczeniu. Powinna trafić na OIOM. U nas niestety nie było już miejsca. Możliwe było przewiezienie pacjentki na OIOM do Rydułtów i tak się stało. Nie jest prawdą, że rodzina tej pani sama o to się starała poza nami. Decyzja była podjęta przez nas. Nie mam sobie nic do zarzucenia. Chętnie wszystko szczegółowo wyjaśnię, nawet przed prokuratorem. Nie mogę pozwolić na to, by szargano opinię mojego oddziału.
Danuta Jung z Wodzisławia
Był luty 2006 r. Nieszczęśliwie upadłam w przedpokoju. Złamałam nogę – prawą kość udową. Trafiłam do szpitala. Operował mnie doktor Wojtaszek. Z gipsem miałam chodzić 12 tygodni. To było jednak nie do zniesienia. Nie mogłam normalnie funkcjonować. Ból był przeraźliwy. Krzyczałam, błagałam, straszyłam, że się otruję. W końcu gips ściągnięto nieco wcześniej. Wyszłam do domu. Koszmar trwał. Było jeszcze gorzej. Bez bardzo silnych tabletek przeciwbólowych ani rusz. W październiku 2007. doktor Wojtaszek operował mnie ponownie. Z nogi wyciągnął mi płytkę i śruby zastosowane podczas pierwszej operacji. Potem były konsultacje u innego lekarza. Tutaj usłyszałam m.in., że od samego początku operacja została źle wykonana, ponieważ zastosowano zbyt długą płytkę, a śruby umiejscowiono za blisko siebie. Niewiele można było zrobić. Tak więc do tej pory leżę w łóżku. Wiem, że już nigdy nie stanę na własne nogi. Trudno się z tym pogodzić.
Eugenia szewczykz Radlina
Miała, poważne problemy z kolanem. Kiedy nie potrafiłam już chodzić trafiłam do szpitala w Wodzisławiu. Okazało się, że to łękotka. Trzeba było ją usunąć. Pierwsza operacja za pomocą laparoskopii odbyła się 1 marca 2006 r. Nie powiodła się, więc dwa dni później miałam tradycyjną operację ze znieczuleniem do kręgosłupa. Doktor Wojtaszek mówił, że wszystko jest już w porządku. Potem były konsultacje w przychodni i rehabilitacja. Żadnego efektu. Po 1,5 miesiąca zgłosiłam się do lekarza. Niepokoiło mnie to. Usłyszałam, że to jakiś czas musi boleć. Potem byłydalsze konsultacje medyczne i kolejne dni rehabilitacji. Jak policzyłam, po operacji w Wodzisławiu o kulach chodziłam 4,5 miesiąca. Wracając z rehabilitacji spotkałam znajomą i zapytałam, czy nie zna jakiegoś dobrego lekarza. Poleciła mi prywatną klinikę w Tychach. Tam po wykonaniu USG kolana okazało się, że w dalszym ciągu mam zapalenia, a rehabilitacja tylko mi zaszkodziła. W Tychach poddałam się trzem szybkim zabiegom. Po 10 dniach kule nie były mi potrzebne. Mogłam swobodnie chodzić.
Renata Piechaczekz Wodzisławia na zdjęciu z mężem Piotrem
To był Wielki Czwartek, 13 kwietnia 2006 r. Ojciec przewrócił się i uszkodził biodro. Trafił do szpitala w Wodzisławiu. Tutaj leżał z nogą na wyciągu. Ordynatora nie było. Poinformowano nas, że niezbędna jest operacja. Miała się odbyć w piątek. Zadzwoniłam, żeby się dowiedzieć jak się ojciec czuje po zabiegu. Usłyszałam, że operacji nie było. Ordynator Wojtaszek stwierdził, że anestezjolog poinformował go, że to zbyt ryzykowne. Ojciec wrócił do domu, noga była już krótsza. Kazano mu nosić specjalny but ortopedyczny. W sierpniu wykonano ojcu zdjęcie rentgenowskie. Poszłam z tym na konsultacje do lekarza. Powiedział, że wszystko super się goi. Dał pilne skierowanie na oddział rehabilitacyjny. Tam kręcono głowami ze zdziwienia. Powiedziano wprost, że sytuacja jest fatalna i nie da się nic zrobić. Że sprawę zaniedbano wcześniej. W domu ojciec leżał jeszcze 13 miesięcy i zmarł. Nie mówię, że przyczyną zgonu były problemy z nogą. W międzyczasie ojciec miał zawał, wszczepiono mu rozrusznik serca.
Joanna Medak z Marklowic
Do szpitala w Wodzisławiu trafiłam 4 grudnia 2004 r. Złamałam lewą rękę, a dokładnie przedramię kości piszczelowej. Na operację czekałam dwa dni, ponieważ nie było ordynatora Wojtaszka. Pierwsza operacja miała więc miejsce 6 grudnia 2004 r. Pod gipsem ręka puchła, więc gips ściągnięto i nałożono go ponownie. Rzekomo ręka była źle ułożona. Rok później w lutym, miałam drugą operację. Niestety było fatalnie. Doktor Wojtaszek chciał rękę amputować. Protestowałam. W końcu drapano mi kości z uda i te elementy dokładano do ręki. Do dzisiaj jest ona niesprawna. Starałam się o przyjęcie mnie na kolejny zabieg w innym szpitalu. Niestety jest problem. Nikt po Wodzisławiu nie chce robić poprawek. W Rybniku powiedziano mi to wprost. Dzisiaj siedzę na bezrobotnym, choć miałam kilka ofert pracy. Niestety za każdym razem odpadałam z powodu niesprawnej ręki.
Rafał Jabłoński: – Panie dyrektorze ci ludzie oskarżają Pana o poważne zaniedbania.
Henryk Wojtaszek: – Powiem szczerze, że bardzo mnie to dziwi, ponieważ większość z tych przypadków pamiętam i jestem pewien, że jako lekarz postąpiłem prawidłowo. Zrobiłem wszystko, co było możliwe do zrobienia. Szczególnie bolesne są dla mnie zarzuty kierowane pod moim adresem ze strony pacjentki z Marklowic, którą operowałem dwukrotnie. Sytuacja była bardzo trudna, tym bardziej, że kobieta przewróciła się ponownie po pierwszej operacji i ramię drugi raz trzeba było operować. To, że rękę udało się uratować, to jest mój sukces. Podobnie było w przypadku pana Janusza, który spadł z drabiny. To bardzo poważny przypadek. Już podczas leczenia sugerowałem, że wykonanie kolejnych zabiegów, na przykład w Bielsku będzie konieczne. Nie mam sobie również nic do zarzucenia jeśli chodzi o przypadek chorej matki pani Jainty. Pacjentka była bardzo poważnie chora. Oprócz złamań cierpiała na wiele innych schorzeń, jej stan w pewnym momencie był krytyczny. Dlatego anestezjolog zdecydował, aby nie przystępować do operacji. Samo znieczulenie mogło być dla niej zabójcze. Podobnie było w przypadku starszego mężczyzny, o którym mówią państwo Piechaczkowie oraz w przypadku pani Jung. Wszystkie te osoby są już w podeszłym wieku. Złamania, którym ulegli, są jednymi z najpoważniejszych. Do tego dochodziła jeszcze osteoporoza.
– Nie można było spróbować i podjąć się operacji?
– To nie jest takie proste. Ze strony ludzi wydaje się to jednoznaczne. Ze strony medycznej takie oczywiste już nie jest. Najważniejsze jest dobro pacjenta. Nie można przeprowadzać operacji i tworzyć sztuki dla sztuki. Nie tędy droga. Są badania i wskaźniki, które jasno pokazują, że operacja w wielu przypadkach jest bardzo niebezpieczna.
– Przypadek pani Stradomskiej, matki Beaty Jainty daje jednak dużo do myślenia. Pacjentka ma jechać do rydułtowskiego szpitala, a już od rana odstawia się jej leki.
– Rzeczywiście leki odstawiono, ale był ku temu konkretny powód. Wówczas planowaliśmy w dalszym ciągu operację i podawanie tych leków było niemożliwe z przyczyn anestezjologicznych. W grę wchodziło znieczulenie. W zestawieniu z tymi lekami było niemożliwe do zastosowania. Dopiero potem okazało się, że pacjentkę trzeba przewieźć do Rydułtów.
– Przedstawione relacje świadczą o tym, że ludzie po opuszczeniu szpitala w Wodzisławiu szukali pomocy w innych placówkach. Twierdzą, że właśnie tam naprawiono im to, co w Wodzisławiu zostało źle zrobione.
– To, że ludzie chcą się leczyć w różnych szpitalach jest normalne. Proszę zwrócić uwagę, że nawet były premier Kaczyński po złamaniu ręki leczył się w Warszawie, a potem w Piekarach Pacjenci po wyjściu od nas leczą się w innych placówkach. Do nas również przyjeżdżają pacjenci innych szpitali. To są ludzie z całej Polski. Sygnały o tym, że ktoś poprawiał to, co ja wcześniej wykonałem nigdy do mnie nie docierały. Jest Izba Lekarska czy Rzecznik Praw Pacjenta działający przy Narodowym Funduszu Zdrowia. Każdy pacjent ma prawo do swojego osądu. Żadnych skarg na mnie nie było, poza jedną, gdy nie chciałem wypisać pacjentowi skierowania na bardzo drogie badania.
– Operuje Pan codziennie. Nie dopuszcza Pan do siebie myśli, że w wielu przypadkach towarzyszy panu rutyna, która czasem gubi?
– Nie mówię, że jestem ideałem i człowiekiem nieomylnym. Być może błąd się zdarzył, jednak proszę wziąć pod uwagę, że na moim oddziale rocznie leczy się ok. 1200 pacjentów. Mógłbym bardzo szybko udowodnić, że zadowolonych jest zdecydowana większość. Nikt nie pamięta o tym na przykład, że z powodzeniem przeprowadziliśmy poważny zabieg na 102-letnim pacjencie. Sukcesów jest znacznie więcej. Dzisiaj oczekiwania względem lekarzy są coraz większe. Jednocześnie kondycja organizmów ludzkich coraz gorsza, podobnie jak ogólny stan służby zdrowia.
– Mimo wszystko może należałoby tych ludzi po prostu przeprosić?
– W każdym momencie jestem gotów do przeprosin, ale muszę mieć za co przepraszać. Jeśli jako lekarz zrobiłem wszystko, co w mojej mocy, aby pomóc pacjentowi, to za co przepraszać. W świetle tych zarzutów nie mam sobie nic do zarzucenia. Oczywiście powodują one, że zastanawiam się nad sensem tej pracy. Dzisiaj wielu życzy mi jak najgorzej. Skoro jako dyrektorowi szpitala nie mają mi co zarzucić pod względem kierowania placówką, to oskarżają o inne rzeczy związane z wykonywaniem zawodu. Trudno. Wytrzymam i to. Jeszcze trzy lata. Potem odchodzę na emeryturę. Od tej decyzji nie ma już odwrotu.
Rafał Jabłoński