Wierzą, że życie jeszcze się ułoży
Dane statystyczne mówiące o liczbie bezdomnych praktycznie nie istnieją. Skalę tego zjawiska określa się pomiędzy 30 a 300 tys. Dokładnych wyliczeń brak. Powodów, z jakich ludzie lądują na ulicy jest wiele. Alkoholizm, utrata pracy, eksmisja, to tylko nieliczne. Czasem to wybór. Bezdomność ma różne oblicza. Dominuje wśród mężczyzn. Największe szanse na wyjście na prostą mają ci, którzy po pierwsze chcą to zrobić, a po drugie w porę znajdą się w odpowiednich schroniskach. W wodzisławskim przebywa obecnie 19 osób. Z każdą z nich wiąże się osobna historia, nierzadko różna od stereotypowego myślenia o tym zjawisku.
Andrzej, 52 lata
Na początek poranny rytuał – kawa i papieros. Od tego zaczyna każdy dzień. Później, jak jest samochód, to zabiera się do pracy, jak nie ma, to pomaga w wykładaniu towarów. Na Marklowicką trafił w listopadzie ubiegłego roku. O pomoc poprosił sam. – Mam rentę, z której mogę się tutaj utrzymać. Nie chciałem wałęsać się po ulicach. Wybrałem sobie pokój i tak jestem tu już prawie rok. Jest dobrze, nie narzekam – dodaje z lekkim uśmiechem. Andrzej urodził się w Pszowie, wychowywał w Zabrzu. Tam mieszkał aż do końca lat dziewięćdziesiątych. Prowadził normalne życie. Miał rodzinę – żonę i dwójkę dzieci. Z zawodu jest elektrykiem. Za komuny naprawiał telewizory. – Zrobiłem też prawo jazdy – chwali się 52-letni mężczyzna. Życie nabrało tempa po śmierci małżonki. Dzieci już wcześniej wyprowadziły się na północ Polski, tam założyły własne rodziny. Został sam. – Sprawy trochę się skomplikowały – mówi tajemniczo. – Skończyło się tak, że zamieszkałem u krewnego w Pszowie. Tak po prostu, gościnnie – dodaje. Krewny w czerwcu ubiegłego roku popełnił samobójstwo. Do mieszkania Andrzej nie miał żadnego prawa. W ten sposób wylądował na bruku. – Próbowałem coś z tym zrobić. Pojechałem do dzieci. Łudziłem się, że tam znajdę pracę i zarobię na utrzymanie – opowiada z rozżaleniem. – Nie udało się. Wróciłem do Wodzisławia i tak znalazłem się w schronisku – dodaje. Mówi, że jakoś sobie radzi. Zdobyte przed laty prawo jazdy pozwala mu pracować. Coś dzieje się w jego życiu, nie poddał się rutynie. – To jedna z nielicznych okazji, by żyć... jakoś normalnie – stwierdza. – Pomagam też przy remoncie i nadzoruję świetlicę – wymienia, dodając, że dzięki temu czuje się potrzebny. Na zmiany, jak podkreśla, przyjdzie czas. Zimę chce jeszcze spędzić w schronisku. – Nigdy nie jest za późno, by życie ułożyć sobie od nowa – mówi. – Kobieta u boku, mieszkanie i praca to moje marzenia. Chcę je realizować. A potem żyć spokojnie. Jeszcze jakoś się ułoży... ułoży – przekonuje wzruszony.
Janusz, 43 lata
– Jedno jest pewne. Już nigdy nie wsiądę po kieliszku do samochodu – zaczyna rozmowę 43-letni mężczyzna. – Jeden, dwa błędy i życie poukładane kończy się – ucieka wzrokiem w stronę okna. Miał rodzinę, dom, pracę na kopalni. Po pracy czasem szedł z kumplami odreagować. Na piwko, jak mówi. Policja trzykrotnie zatrzymywała go prowadzącego pod wpływem alkoholu. Ostatni raz przechylił szalę. Wylądował na dwa lata w więzieniu. – Jak się idzie do kryminału, to podobnie jak do wojska, kobiety nie czekają – mówi z żalem przeplatanym złością. – Nie miałem po co i do czego wracać – twierdzi. Z pracy wyrzucono go dyscyplinarnie. Żona odeszła. Z rodziną ma kontakt... telefoniczny. Zgłosił się do Miejskiego Ośrodka Pomocy Społecznej, ten skierował go na Marklowicką. Nie chciał spać po ławkach i tułać się po klatkach schodowych. – Tu jest o 50 proc. lepiej niż w kryminale – mówi, choć mieszka w schronisku zaledwie osiem dni. – Więzienie zmienia człowieka. Uczy pokory, ale i hartuje – zaznacza. Mówi, że nie chce siedzieć w schronisku do końca życia, że nie pasuje do tego miejsca. Energicznie rozgląda się dookoła. – Nie chcę skończyć tak, jak niektórzy. Moim jedynym celem nie jest upojenie alkoholowe. Chcę czegoś więcej, mam aspiracje – szybko dopowiada. Teraz przeżywa szok, tak twierdzi. Ale zapewnia, że nabierze sił, że się z niego otrząśnie. – Znajdę pracę, własny kąt. Założę rodzinę. Nie będę do końca życia samotny – mówi, potakując głową, jakby sam siebie chciał przekonać, że tak właśnie będzie. Na koniec dodaje, że przed nim druga połówka życia, którą zamierza wykorzystać w stu procentach. Póki co, żyje z dnia na dzień.
Jarosław, 45 lat
Pomaga przy remoncie schroniska. Do rozmowy nawet nie siada. Nie ma za dużo czasu. – Pomagam tyle ile się da. Na ile pozwoli mi chory kręgosłup – wyjaśnia pan Jarosław, który z bezdomnością zmaga się od prawie trzech lat. – Ostatecznie bez dachu nad głową zostałem, gdy przyjaciółka zdecydowała nie dzielić ze mną życia. Wyrzuciła mnie z mieszkania – zaczyna opowiadać. – Swojego nie miałem – dodaje. Wcześniej mieszkał z siostrą i chorą matką. Siostra, która wyszła za mąż, wykupiła lokum na własność. To i fakt, że było ono dwupokojowe, za małe dla wszystkich, zaważyło na tej decyzji. Jarosław wyprowadził się. Przez jakiś czas mieszkał z żoną. – Po rozwodzie próbowałem życie ułożyć sobie z przyjaciółką. Nie powiodło się. I tak koło się zamknęło – mówi lekko speszony. Wpierw błąkał się po działkach, nocował w piwnicach. W kwietniu tego roku znalazł się w gronie 19 mieszkańców schroniska. W ciągu trzech lat bezdomności trafiał do tego miejsca dwukrotnie, ale nie wytrzymywał. – Bez pracy nie byłym tu mile widziany – mówi, nie wyjaśniając ani słowa więcej. Tak nie było zawsze. Wcześniej pracował na kopalni, w spółdzielni mieszkaniowej i jako konserwator w liceum. – Aktualnie staram się o rentę, tu jestem na stażu – dodaje do wyliczanki. Wspomina, że kiedyś był piłkarzem, nie najgorszym strzelcem, zawodnikiem II ligi. O planach na przyszłość nie chce mówić. – Tu powolutku pomagam – odpowiada wymijająco.
Magdalena Szymańska