Oni, młodzi chłopcy nie bawili się w wojnę. Oni byli na wojnie
11 grudnia, sala teatralna Rydułtowskiego Centrum Kultury. Trwa uroczyste spotkanie z okazji promocji książki „Harcerskie Zbliżenia. Część II walka o Polskę 1939 – 1945” harcmistrza Błażeja Adamczyka. Na widowni w gronie około 150 osób dwaj poczciwi staruszkowie. Niczym nie wyróżniają się, poza tym, że jeden z nich ma mundur kombatanta. To dwaj z kilku bohaterów opisanych w książce. Historia każdego z nich nadaje się na książkę czy film. Dziś trudno uwierzyć, co przeżyli jako młokosy.
Zuch co schrony kopał
Adolf Gwoździk miał 10 lat, kiedy jako zuch kopał z rodzicami i znajomymi schrony przeciwlotnicze w sierpniu 1939 roku. A jeszcze w lipcu bawił się w Górkach Wielkich na koloniach dla wyróżniających się zuchów. 1 września do Rydułtów wkroczyło hitlerowskie wojsko, entuzjastycznie witane przez miejscowych Niemców. Dla małego Adolfa rozpoczęła się przymusowa nauka w Volksschule, w której niemieccy nauczyciele mówili wyłącznie po niemiecku, a polski był zakazany. Więc Adolf oficjalnie milczał, bo niemieckiego ni w ząb nie znał. Przymusowych zbiórek w Hitler Jugend – hitlerowskiej młodzieżówce unikał, na co pozwalali mu rodzice.
Zbijał drewniane trumny dla jeńców radzieckich
Gdy skończył 14 lat i szóstą klasę szkoły, miał do wyboru – robotę w kopalni albo kontynuację nauki w szkole zawodowej. Wolał pójśćdo kopalni Charlotte. Uczył się w przykopalnianej szkole górniczej, której każdy dzień rozpoczynał się od maszerowania ze śpiewem hitlerowskich pieśni propagandowych. Zamiast brać udział w zajęciach praktycznych z górnictwa zbijał drewniane trumny dla jeńców radzieckich, pracujących na kopalni. Od czerwca 1944 roku 15-letni Adolf razem z innymi górnikami jeździł do Kędzierzyna zasypywać leje po bombach zrzucanych przez alianckie samoloty. – Jeździli z nami Ukraińcy, którzy pracowali w kopalni. Był zestrzelony samolot amerykański. Obok leżało dwóch pilotów. To Ukraińcy pościągali skarpety z nieboszczyków – mówi pan Alojzy. Dwa miesiące później młody Gwoździk znalazł się w rejonie Krakowa, gdzie razem z 15 tysiącami młodych ludzi ze Śląska budował umocnienia obronne. Niemiecka prasa pisała o ochotnikach pracujących z entuzjazmem dla Hitlera i Rzeszy. Adolf Gwoździk do dziś przechowuje numer „Die oberschlesische Kurier” z 16 sierpnia 1944 r., w którym przy stosownym artykule napisał, że wcale nie na ochotnika, a chleb był spleśniały.
Zaproszenie do Waffen-SS
Ale szok, jeśli podczas wojny 15-letniego chłopca mogło jeszcze coś zaszokować, dopiero przyszedł. Sprawiła to pewna przesyłka listowa. Konkretnie zaproszenie do wstąpienia do Waffen-SS, czyli jak brzmiała treść „Najbardziej zaszczytnego, walecznego i lubianego przez Hitlera rodzaju wojska”. –To był grudzień 44 roku. Front się zbliżał. Ja nie miałem zamiaru nigdzie iść – opowiada pan Adolf. Podobne zaproszenia dostali wszyscy chłopcy z rocznika 1929, którzy w 1945 roku skończyliby 16 lat, więc mogliby już wstąpić do tego wojska. Armia mamiła bezpłatnymi studiami po wojnie. Nikt nie skorzystał, dlatego młodzianie zostali kierowani do szkolenia obronno – wychowawczego. Był marzec 1945 roku. Pod Rybnikiem stacjonowała już Armia Czerwona. Szkolenie polegało na nauce posługiwania się rusznicami przeciwpancernymi, czyli słynnymi pancerfaustami. Chłopcy mieli z nimi stawać do walki z czołgami. Adolf zdał sobie sprawę, że będzie robił za mięso armatnie. I zdezerterował, mimo że był skoszarowany za czeską Opawą. Dotarł do Rydułtów. Szukała go policja, dlatego ukrywał się pięć dni. 28 marca było po wszystkim. Armia Czerwona zajęła Rydułtowy.
Wrzesień Alojzego
Alojzy Wija, harcerz z Wilchw, miał 17 lat, kiedy zgłosił się w 1937 roku na ochotnika do Wojska Polskiego. Po wybuchu wojny walcząc z Niemcami pod Przemyślem został ranny, trafił do niewoli, z której jeszcze we wrześniu 1939 roku zdołał zbiec z powrotem do Wilchw. Musiał się ukrywać. Przedostał się do Generalnej Guberni z myślą o Lwowie. Straż Graniczna ZSRR złapał go, kiedy w kwietniu 1940 roku przepływał San. Uznany za niemieckiego szpiega więziony był kilka miesięcy. W bydlęcym wagonie z tuzinami więźniów zostł przewieziony do Starobielska, tego samego, w którym zastrzelono 3800 Polaków. Wreszcie skazany na trzy lata za próbę nielegalnego przekroczenia granicy trafił na Syberię.
Przegrali życie
Był świadkiem, jak ludzie z powodu okrutnych warunków, mrozów sięgających 40 stopni Celsjusza rezygnowali z życia i skakali w ogień. – To inteligencja wszystko była, inżynierowie z Warszawy, nauczyciele. Ja byłem młody chłopak, 22 lata, co do wojska na ochotnika szedł – mówi weteran. Ale też nie wytrzymał. Uciekł z jednym współwięźniem w maju 1941 roku. Sowieci złapali ich w tajdze, używając psów tropiących. Alojzy Wija dostał 25 lat ciężkich robót. Szczęśliwie dla niego w tym samym roku Niemcy napadły na ZSRR. Na terenie Rosji generał Anders zaczął formować polskie oddziały. Wieść dotarła do łagrów. Alojzy przedostał się na południe kraju, co oznaczało, że pokonał dystans jak z Wodzisławia do Barcelony. Statkiem polskie wojska zostały przerzucone do Iranu. Stamtąd Alojzy Wija trafił do Iraku, Palestyny, Egiptu, Włoch, Anglii i Szwecji.
Czekając na sanitariusza
Brał udział w szturmie na Monte Cassino 11 maja 1944 roku. Pięć dni później uczestniczył w kolejnym natarciu, tym razem na wzgórze San Angello. Ścięła go seria z niemieckiego bunkra. „Zacząłem się obmacywać i natrafiłem na lewej nodze silne krwawienie, nie dające się zatamować. Sam, o własnych siłach wczołgałem się do opuszczonego przez Niemców schronu bojowego. Tam ściągnąłem podkoszulkę i zrobiłem ucisk, wysoko na udzie lewej nogi, oczekując na przybycie sanitariusza. Niemcy strzelali do naszych sanitariuszy, mimo że ci wymachiwali chorągiewkami Czerwonego Krzyża, zabijając wielu z nich. Z tego powodu nie mogłem otrzymać sanitarnej pomocy. Dopiero w nocy z 16 na 17 maja przybyli do tego schronu nasi sanitariusze i odnieśli mnie na pierwszy punkt opatrunkowy” pisał Alojzy Wija w swoim pamiętniku. Do kraju wrócił w 1947 roku i został uznany przez polską władzę komunistyczną za wroga. Trafił nawet na miesiąc do aresztu za rzekome niemieckie śpiewy w jednej z raciborskich restauracji. Niemieckiego nie znał w ogóle.
Dziesiątki lat zbierania
Podobnych historii w książce jest więcej. Zbierał je dziesiątki lat Błażej Adamczyk, harcmistrz, sam mający za sobą doświadczenia wojenne. Kiedy działania ruszyły, miał siedem lat. - Zawsze moją ambicją było ocalić od zapomnienia tych wszystkich ludzi, którzy w czasie wojny z narażeniem życia działali. Co się dało, zbierałem – opowiada autor. Materiału ma już trochę na kolejną część – od końca II wojny światowej do lat 50. – W Polsce wojna trwała dalej – mówi hm. Adamczyk.
Tomasz Raudner