Szpikulec w szkole i trup na tapczanie
O przepisach sanitarnych, kondycji finansowej i przyszłości sanepidu z Barbarą Orzechowską, dyrektorem Powiatowej Stacji Sanitarno-Epidemiologicznej w Wodzisławiu rozmawia Anna Burda-Szostek
– Anna Burda-Szostek: Czym różni się praca dzisiejszego sanepidu od tej sprzed 15-20 lat?
– Barbara Orzechowska: – Zajmujemy się tym samym, ale w innym wymiarze, bo też i przepisy się zmieniają. Nadzorujemy bezpieczeństwo żywienia, kontrolujemy wodę z ujęć przeznaczoną do spożycia, zajmujemy się higieną warunków pracy w zakładach, przepisami zdrowotnymi, dotyczącymi np. ergonomii pracy, wydajemy decyzje stwierdzające, bądź nie choroby zawodowe. Pod naszą opieką są też szkoły i przedszkola. Nadzorujemy higienę procesów nauczanie, a więc rozkład planów lekcji, ogólne warunki sanitarno-epidemiologiczne. Do naszych zadań należy również oświata zdrowotna – współudział w dniach promocji zdrowia, przygotowujemy programy profilaktyczne dotyczące np. szkodliwości palenia, zdrowego odżywiania czy programy dotyczące HIV i AIDS. W tym zakresie współpracujemy z biurami podróży. Bez naszego odbioru nie zostanie otwarty żaden zakład, sklep, czy placówka oświatowa. Nasze zatwierdzenie musi mieć każda placówka, mająca związek z żywieniem. W szkołach kontrolujemy np. czy pomieszczenia są odpowiednio wysokie, drzwi odpowiednio szerokie, czy jest odpowiednia liczba ubikacji i umywalek. W zakładach produkcyjnych sprawdzamy czy jest odpowiednia liczba punktów wodnych i czy układ pomieszczeń jest zgodny z przepisami.
– Tak więc zadań przybywa, a pieniędzy?
– Nasza działalność opiera się tylko na środkach budżetowych. Finansuje nas minister finansów i wojewoda. Środki, które otrzymują sanepidy zależne są od obszaru ich działania, liczby pracowników, obiektów do skontrolowania. Tak więc każda stacja ma inny budżet. I oczywiście zawsze jest za mały w stosunku do potrzeb. W 2011 r. zostały zlikwidowane dochody własne stacji. Środki pochodzące np. z badania kału i wody odprowadzane są do budżetu państwa i wracają potem do nas w formie dotacji, która jest mniej więcej równa dochodom własnym.
Nie możemy mieć sponsorów, nie możemy być także wspierani przez samorządy. Nie tylko dlatego, by nie było podejrzenia o jakiekolwiek konszachty, ale i dlatego, że to prawnie niemożliwe. Gminy to administracja samorządowa, my – rządowa, a więc to ogólnie finanse publiczne, między którymi nie ma możliwości przepływu środków.
– Z czym zwykły Kowalski może zwrócić się do sanepidu? Czy jak dawniej można w waszym laboratorium wykonywać np. badania wody?
– Nie mamy już laboratorium. Każdy z mieszkańców może zlecić nam badanie wody i kału. Ale próbki wody zawozimy do laboratorium w Rybniku, a kału do Tychów. Koszt badania wody to ok. 350 zł, zaś kału 140 zł. Nieraz dzwonią też do nas mieszkańcy z pytaniem, co zrobić z martwym kotem na ulicy, albo z martwą sarną. Ale tym zajmują się służby komunalne. Nieraz ktoś dzwoni, że ma grzyba w mieszkaniu i mówi: „zróbcie coś z tym”. A to przecież jest mieszkanie prywatne i my tam nie mamy prawa wstępu.
– Badacie szkoły, placówki gastronomiczne, zakłady pracy. Jak określiłaby Pani ich stan sanitarno-epidemiologiczny?
– Jest całkiem dobrze, choć oczywiście uchybienia się zdarzają. W tym roku np. na terenie powiatu nie było żadnego zatrucia zbiorowego. W ubiegłym roku było jedno takie zdarzenie.
– Czy wasze kontrole muszą być zapowiedziane?
– Wszystkie kontrole „żywnościowe” są niezapowiedziane. Inne muszą być zapowiedziane w zakładach 7 dni wcześniej. A i tak bywa, że nie zawsze potem wszystko tam „gra”. Trzeba zaznaczyć, że nie wchodzimy do mieszkań prywatnych, chyba że z policją, kiedy jest to wyjątkowa sytuacja zagrażająca życiu lub zdrowiu.
– W sanepidzie pracuje Pani od 1994 roku. Ma Pani jakieś wyjątkowe wspomnienia z przeprowadzonych kontroli?
– Pamiętam jedną ze szkół, tuż przed rozpoczęciem roku szkolnego. Kiedy tam weszłam włosy stanęły mi dęba. Osłony kaloryferów były połamane, wystawały z nich kilkucentymetrowe gwoździe. A na sali gimnastycznej, w oknie, z pękniętej szyby wystawał szpikulec skierowany w stronę sali. Pamiętam też sytuację ze zwłokami na klatce schodowej w jednym z wodzisławskich bloków. A w zasadzie z tapczanem, na którym w mieszkaniu przez trzy tygodnie leżały zwłoki. W nocy, bodajże w sobotę, rodzina zmarłego postanowiła posprzątać to mieszkanie. Tapczan, na którym leżał zmarły wynieśli na korytarz i wtedy mebel się rozpadł w drobny mak. Nie będę się wdawać w szczegóły. Powiem tylko, że tapczan był nasiąknięty płynami ustrojowymi zmarłego i pełen wszelkiego robactwa. Choć był to weekend wprowadzono tam odpowiednią firmę, która przeprowadziła dezynfekcję.
– Jak ludzie przyjmują inspektorów sanepidu?
– Bardzo różnie, jedni bardzo życzliwie, inni groźbami. Ale psami nas jeszcze nikt nie poszczuł (śmiech). Bywają i zabawne sytuacje, kiedy np. jako osoba prywatna wchodzę na basen, to choć jest tam bardzo czysto, pracownicy od razu wychodzą ze szmatami, biorąc się za sprzątanie (śmiech).
– Głównemu Inspektoratowi Sanitarnemu zaczyna brakować pieniędzy. Pojawiają się pomysły likwidacji, bądź łączenia niektórych stacji sanitarno-epidemiologicznych. Co Pani na to?
– Z połączenia nas np. z Rybnikiem wielkich oszczędności by nie było. Bo i budynek musi zostać, pracowników merytorycznych nie sposób pozwalniać, bo ktoś musi przeprowadzać kontrole. Kierownik jednostki musi być na miejscu, więc częściowej likwidacji uległaby tylko obsługa administracyjna. Poza tym dokumenty i tak musiałyby być zawożone i przywożone z Rybnika, a to kolejne koszty. Stacja w Wodzisławiu działa bardzo sprawnie. Dokumentację, którą zlecają nam mieszkańcy robimy często z dnia na dzień, a w przypadku połączenia z inną jednostką te procedury znacznie by się wydłużyły.
– Wodzisławski sanepid znajduje się w budynku, który oględnie mówiąc, nie wygląda najlepiej. Pół żartem, pół serio: czy macie zatwierdzenie na ten budynek?
– Mamy odbiór sanepidu (śmiech). A tak serio, to rzeczywiście nieraz musimy się wstydzić, kiedy przyjdzie do nas mieszkaniec i wytknie nam np. zmurszałe ściany czy dziury w wykładzinie. W ubiegłym roku udało się nam pomalować wnętrze budynku i tu nie jest już najgorzej. W przeciwieństwie do elewacji. A jej remont to koszt ok. 300 tys. zł, na który nas nie stać. Co roku zwracam się do wojewody z prośbą o pomoc finansową na ten cel, ale co roku otrzymujemy tę samą odpowiedź: brak środków. Budynek, w którym mieści się sanepid ma ponad 100 lat, stoi na terenie podmokłym, stąd murszejące ściany. Trzeba by zacząć od odwodnienia terenu, osuszenia elewacji. A my zawsze musimy wybierać pomiędzy tym, czy kupić rolkę wykładziny, czy dwie tony węgla na opał.
– Dziękuję za rozmowę.