Udowodnię, że to nie ja zabiłem
Przed rybnickim wydziałem Sądu Okręgowego w Gliwicach rozpoczął się proces w sprawie zabójstwa małżeństwa z Nowej Wsi
– Mam nadzieję, że rodzina zamordowanych nie ma do mnie żalu – zwrócił się do rodziny ofiar z ławy oskarżonych Mateusz N. – Podczas procesu udowodnię, że to nie ja stoję za tą zbrodnią – dodał ściskając kurczowo w dłoniach zeszyt zapisany drobno sobie tylko wiadomymi wskazówkami.
Wszystko przemyślał
Niewysoki brunet, co rusz spogląda znad okularów w kierunku sędziego i poprawia swoje wcześniejsze zeznania. Jest bardzo dokładny. Skrupulatny i spokojny. Nawet przez moment na sali nie zadrży mu głos ani ręka, kiedy przewraca kolejne strony po pytaniach sędziego. W zeszycie tym, 22-letni student socjologii pisze od piętnastu miesięcy. Zaczął kiedy trafił do aresztu oskarżony o jeden z brutalniejszych mordów w regionie. – Do sprawy podchodzi zupełnie bez emocji, zarówno teraz przed sadem jak i podczas swoich pierwszych wyjaśnień podczas śledztwa. Rzadko się spotyka tak opanowaną osobę – mówi prokurator Rafał Łazarczyk, który odczytywał akt oskarżenia. Prokuratura Rejonowa w Rybniku nie ma najmniejszych wątpliwości, że to właśnie Mateusz N. w nocy z 21 na 22 czerwca 2011 roku zakatował małżeństwo Pytlików z Nowej Wsi. Anna i Brunon zginęli od ciosów chochlą, młotkiem i maszynką do mięsa.
Nie patrz, dzwoń po policję!
Rodzina N. i Pytlikowie mieszkali naprzeciw siebie po dwóch stronach ulicy. Gdy się dobrze wyciągnęli mogli sobie nawzajem zajrzeć do domów przez okno. Dzień przed Bożym Ciałem uwagę matki Mateusza zwróciło otwarte okno. – Poruszał nim wiatr. To dziwne, bo pani Anka nigdy nie wietrzyła domu – zastanawiała się stojąc w ogródku. Wzruszyła ramionami i wróciła do domowych prac. Tych przecież nie brakowało. W piekarniku dochodziło ciasto. Bożena N. przygotowywała je dla gości, którzy mieli się zjawić w Boże Ciało. O kawałek prosiła też pani Anna. Wolała takie jednodniowe, bo łatwiej się kroiło. W czwartek poszła z wypiekiem do Pytlików. dzwoniła, ale nikt nie otwierał. – Zwróciłam uwagę, że w ogródku kwiaty nie były zebrane na procesję – przyznaje. Wróciła tam z mężem. – Zajrzał przez okno i krzyknął, abym szybko dzwoniła na pogotowie i policję – relacjonowała przed sądem.
To prezent
Jeszcze w czwartek, około godziny 15.30 w niemieckim Riethausen zadzwonił telefon. – Dzwonili sąsiedzi mojej siostry. Powiedzieli, że stało się coś strasznego. Usłyszeliśmy, że zarówno ona jak i jej mąż zostali zamordowani – mówi Werner Hampel, brat zamordowanej i oskarżyciel posiłkowy w procesie. Tego samego dnia Bożena N. zadzwoniła drugi raz do Niemiec, informując, że chętnie kupią samochód po Pytlikach. Policja zaczęła szukać morderców małżeństwa. Równocześnie w pokoju Mateusza pojawiła warta 12 tysięcy złotych perkusja. Pospłacał długi, zapłacił domowe rachunki. W Boże Ciało jeszcze przed procesją Mateusz wyciągnął z samochodu wielkie pudło. – To prezent dla was z okazji dnia ojca – oświadczył, wchodząc do kuchni. Z kartonu wyciągnął ekspres do kawy, taki sam o jakim od miesięcy marzyli rodzice. – Nie dostałaś prezentu z okazji dnia matki, to też dla ciebie – zwrócił się do Bożeny N. Już na procesie sędzia spytała czy drogi prezent od syna, bo warty blisko 2300 złotych nie wzbudził jej podejrzeń. – Nie wymagaliśmy od syna prezentów, ale on sam od dłuższego czasu zapowiadał, że kupi nam coś w ramach zaległego prezentu – dodała.
Oszczędzałem od lat
Skąd u tak młodego człowieka blisko trzydzieści tysięcy złotych? – Byłem bardzo oszczędny. Odkładałem pieniądze. Pracowałem w pizzerii, a później w ochronie. Pomagałem też sąsiadowi przy budowie domu. Nie miałem dużych wydatków. Na miasto nie wychodziłem. Nie wydawałem nawet na bilety, bo do liceum jeździłem na skuterze. On nie pali dużo – tłumaczył. Jak twierdził pieniądze mu się w pewnym momencie zgubiły. – Trzymałem je w skrytce, w ukryciu przed rodziną. Wcześniej ginęły mi pieniądze z konta i z portfela. Podejrzewałem swoją matkę. Kilka dni przed tragedią moja babcia poprosiła mnie, abym coś wziął z chlewika. Za jednym z worków znalazłem swoje pieniądze. To z tej sumy kupiłem później perkusję i wszystkie przedmioty – mówił przed sądem.
Wiedział wszystko
Czerwcowa tragedia wydarzyła się nad ranem. Tonący w długach Mateusz zjawił się u sąsiadów, Brunona i Anny Pytlik. Chciał pożyczyć 5 tysięcy złotych. Małżeństwo podzieliło się oszczędnościami z najbliższym sąsiadem. Siedemdziesięciolatkowie sami dzieci nie mieli. Mateusza traktowali jak własne dziecko. Suma, którą chciał pożyczyć mieszkaniec Nowej Wsi już leżała na stole. Pomiędzy Anną Pytlik a Mateuszem miało dojść do pyskówki. Oskarżony dostał w twarz. Szamotaninę chciał przerwać Brunon Pytlik. Mateusz wyrwał mu młotek i uderzył go, łamiąc trzonek. Kolejnych razów już nie pamięta. Nie pamięta również wszystkich przedmiotów, których używał. Jeszcze żywą kobietę zostawił w wannie. Pogasił światła w domu i uciekł, kradnąc gotówkę. O takim przebiegu tamtej nocy podczas pierwszych przesłuchań opowiedział sam 22–latek. Tego samego dnia wziął udział w wizji lokalnej, gdzie zademonstrował, jak katował swoje ofiary i jak ułożone były ciała. – To wiedza, której nie mógł zdobyć w żaden inny sposób. Musiał być na miejscu – przyznaje prokurator Jacek Sławik, szef Prokuratury Rejonowej w Rybniku. Prokuratura jest w posiadaniu również listu, który Mateusz wysłał już z aresztu i w którym opisuje swoją rolę w zdarzeniu. List zawiera również gorzkie wyrzuty w stosunku do rodziców, którzy mieli być z niego wiecznie niezadowoleni.
Bito mnie
Już podczas pierwszej rozprawy Mateusz N. wycofał się ze swoich pierwszych wyjaśnień, tłumacząc, że działał pod presją. – Policjanci zabrali mnie z domu jak stałem. Byłem wystraszony. Przesłuchiwało mnie aż ośmiu policjantów. Jeden z nich założył skórzaną rękawiczkę, zdjął moje okulary i uderzył mnie w twarz – bardzo się bałem, więc się przyznałem – tłumaczył na początku procesu. Kto więc zabił Pytlików? Mateusz nie ukrywa, że był tamtej nocy w domu starszego małżeństwa. – Kiedy wjechałem w nocy na plac zostałem uderzony kijem. Grupa czterech osób zaprowadziła mnie na tył domu Pytlików, a następnie do środka. Widziałem panią Ankę w wannie, jeszcze żyła. Mówiła, żebym jej pomógł. Pobili mnie, kazali dotykać zakrwawionych przedmiotów. Zabrano mi ubranie. Potem zmuszono mnie, abym zostawił w całym mieszkaniu odciski palców. Na koniec dostałem kartkę z instrukcjami, jak mam zeznawać – mówił Mateusz N. – Gdzie jest ta kartka – dopytywała sędzia. – Nie wiem – przyznał.
Boję się go
Mateusz N. podczas wszystkich rozpraw podkreślał, że czuł się zagrożony ze strony swojego znajomego, Piotra P. To u niego miał zarobić 20 tysięcy zł na organizacji koncertów. – To bardzo niebezpieczny człowiek. Kilkakrotnie zostałem przez niego pobity. Był mi winny pieniądze, ale gdy zacząłem się o nie upominać, zaczął mi grozić – tłumaczył przed sądem. Mateusz twierdzi, że rozpoznał w grupie napastników, którzy mieli go zaciągnąć do domu Pytlików znajome osoby. – Sprawdziliśmy tą wersje. Wskazane osoby zostały objęte działaniami operacyjnymi pobrano od nich również materiał DNA do porównania z próbkami znalezionymi na miejscu zbrodni. W całym domu znaleziono tylko dwa ślady biologiczne, które nie pasują do DNA oskarżonego i do DNA zamordowanych. Mogła je pozostawić dowolna osoba odwiedzająca dom – mówi nam osoba związana ze sprawą.
Podejrzewaliśmy go
Mimo różnych wersji oskarżonego jedno pozostaje bez zmian. Tamtej nocy Mateusz pojawił się na progu domu w samych tylko majtkach i zakrwawiony. – Około godziny 6.00 zadzwonił mój telefon. Mateusz prosił, abym mu otworzyła. Gdy zapytałam dlaczego nie ma ubrania, odparł, że został napadnięty, gdy zatrzymał się samochodem, aby udzielić komuś pomocy. Wtedy mu je zabrali – mówi matka oskarżonego. Podczas ostatniej rozprawy sąd pytał dlaczego ojciec ukrywał buty oskarżonego w odkurzaczu na liście i spalono jego zakrwawioną bieliznę. Matka nie potrafiła racjonalnie uzasadnić swojego postępowania. Równocześnie obrońca Mateusza N. mecenas Jerzy Pinior zwrócił uwagę, że plamy mogły pochodzić z farby, którą kilka dni wcześniej malował elementy przy domu. Matka Mateusza przekonywała sąd, że jej syn jest za słaby, aby pokonać dwie osoby, z których jedna ważyła ponad sto kilogramów. Równocześnie sąd odczytał jej wyjaśnienia, gdy prokuratura jeszcze stawiał jej zarzuty związane z ukrywaniem dowodów. – W niedzielę zaczęliśmy coś podejrzewać. Wzięliśmy go na rozmowę i zapytaliśmy czy ma coś z tym wspólnego. Bardzo się zdenerwował, miał łzy w oczach. Gdy w środę przyszła po niego policja, był aktorem do końca – przyznała.
Adrian Czarnota