Robert Gawliński: czułem się jak półbóg
- Jest rok 1991. Wilki grają „Son of the Blue Sky”. Taryfiarze jeszcze mnie nie poznawali, nie wiedzieli, że to ja śpiewam, ale mówili: „To jest dobre! Oni grają jak Amerykanie, a to Polacy! Posłuchaj pan” - wspomina Robert Gawliński z zespołu Wilki, który był gwiazdą XXIII Dni Rydułtów.
Nowiny Wodzisławskie: W przyszłym roku zespół Wilki obchodzi 25-lecie istnienia. Szykujecie dla fanów coś specjalnego? Będzie nowa płyta?
Robert Gawliński, lider zespołu Wilki: W tym roku miałem nagrywać solową płytę, ale zrezygnowałem z niej, by zrobić fajną płytę z Wilkami. Więc przygotowujemy coś specjalnego. Nagraliśmy już cztery numery w poszukiwaniu singla. Z tych czterech znaleźlismy trzy. Jest więc po co nagrywać płytę.
Ostatnia płyta, „Światło i mrok”, była bardziej mistyczna, duchowa i korzenna. W jakim klimacie będzie nowa płyta?
Na pewno w innym, niż ostatnia płyta Wilków. Myślę, że raczej w klimacie „4”. Zespół zawsze musi podróżować pomiędzy. To tak jak ze wzmacniaczem analogowym. Muszą być fale. Zespół nie powinien za długo trwać w niszy. Szczególnie taki zespół, który ma potencjał grania hitów.
Ale „4” to płyta sentymentalna. Może prócz przeboju „Baśka”.
„Baśka” to był strzał, który pewnie nigdy się już nie powtórzy. Bo wielki przebój polega na tym, że nie do końca ważna jest ta konkretna piosenka, tylko to, że musi się ona wstrzelić w czasoprzestrzeń. Weźmy jako przykład „Son of the Blue Sky” zespołu Wilki. Zdaję sobie sprawę, że to dobra piosenka. Do tej pory gramy ją na koncertach. Ale ona nie byłaby przebojem, szczególnie z dziwnym, trochę pojechanym angielskim tekstem, gdyby nie to, że trafiła na czas, kiedy odzyskujemy prawdziwą niepodległość. Jest rok 1991. Wilki grają „Son of the Blue Sky”. Taryfiarze jeszcze mnie nie poznawali, nie wiedzieli, że to ja śpiewam, ale mówili: „O, to jest kur... dobre! Oni grają jak Amerykanie, a to Polacy! Posłuchaj pan”. To jest właśnie ten kontekst. Kontekst jest bardzo ważny. Oczywiście „Baśka” jest wyjątkiem, bo w przypadku tego numeru kontekst jest nieistotny. To jakaś efemeryda. Rzadko takie piosenki przychodzą mi do głowy. Ale ta wyszła i jest. Trudno się jej pozbyć. I to jest najgorsze.
Jest 2002 rok. „Baśkę” słychać w każdej kawiarni, knajpie, na każdym grillu. Jak to wytrzymywałeś?
Jak ja to wytrzymywałem? Jak spiżowy łycar! Już mnie to nawet nie zdziwiło. Trudniej było wytrzymać, gdy w 1991 roku w każdej budzie, na Marszałkowskiej i gdziekolwiek poszedłem z Moniką, to leciała pierwsza płyta Wilków. Czułem się wtedy jak półbóg. Jakby nosili mnie na rękach. Pomijam fakt, że dziś jako dorosły człowiek nie wytrzymałbym tego, że w 90-procentach były to pirackie nagrania.
Muniek Staszczyk powiedział kiedyś, że prędzej czy później facet musi stanąć przed wyborem - albo kryzys wieku średniego albo druga młodość. U niego zaawocowało to solową płytą.
A mnie podoba się stwierdzenie „druga młodość, trzecie zęby”. A tak serio. Normalny człowiek, który żyje, i cieszy się tym życiem, nie tworzy rozdziałów na dojrzewanie, młodość itp. To znaczy można, ale tylko podchodząc do tego szkiełkiem i okiem. Dla mnie życie to jest ciągłość. Jeden trwający proces. Oczywiście zazdroszczę mojemu synowi, który gra w zespole, że przyprowadza takie fajne dziewczyny do garderoby. Ja też miałem taki czas i oby u niego trwał on jak najdłużej, bo jest to miłe. Natomiast ja żyję dniem dzisiejszym. Nie mam zapatrzenia ani na pieniądze ani na karierę. Jestem od tego szczęśliwie wolny. Oczywiście kiedy są pieniądze, to wspaniale. Ale jest takie przysłowie indiańskie, że pieniądze to są liście na drzewie. Kiedy ich brakuje, to trzeba wziąć dupę w troki i je zerwać.
Rozmawiała: Magdalena Kulok