Przed Ryborzami wiele szczytów do zdobycia
Byłem brygadzistą i przodownikiem pracy, ale nigdy nie osiągnąłem w życiu tak dużo jak mój syn – mówi Jerzy Ryborz i wiele wskazuje na to, że kiedyś takie same słowa mogą paść z ust pana Huberta. Jego syn Marek w ogólnopolskim konkursie „Złota kielnia” okazał się w tym roku bezkonkurencyjny. Ma zaledwie 18 lat i zawodu uczy się pod okiem ojca. Obaj przyznają, że czeka ich jeszcze niejeden szczyt do zdobycia. I to nie tylko zawodowy.
Malarz jest zawsze na samym końcu
Pan Jerzy pochodzi z Rudyszwałdu, gdzie urodził się jako Helmut Ryborz, ale zgodnie z peerelowską ustawą o zachowaniu czystości języka polskiego na Śląsku, niemiecko brzmiące imię zmieniono mu na bardziej poprawne politycznie. Najmłodszy z trójki rodzeństwa nie poszedł w ślady ojca, który był kolejarzem, tylko szwagra malarza, który oprócz ścian malował też obrazy.
Szkołę zawodową na Fornalskiej w Raciborzu kończył na początku lat 50. – Chodziłem do klasy ogólnozawodowej, w której więcej było dziewczyn niż chłopaków, bo uczyły się razem z nami fryzjerki. Jak malowaliśmy podczas praktyk przedszkole w Ocicach, to ze szkoły ciągnęliśmy tam duży dwukołowy wózek z farbami – wspomina pan Jerzy i dodaje, że podstawą suchych farb była kreda. Trzeba je było rozrabiać w wodzie, przelewać przez sito i dodawać klej malarski.
Pierwsze pół roku w zawodzie pan Jerzy przepracował w rybnickim oddziale Spółdzielni Malarzy i Lakierników w Pszczynie. Na kolejnych 14 lat związał swój los z Bielskim Przedsiębiorstwem Budownictwa Mieszkaniowego, które również miało oddział w Rybniku. – To były takie lata, że malowaliśmy wyłącznie wapnem i szliśmy na ilość, a nie na jakość. Wciąż goniły nas terminy, a my malarze byliśmy zawsze na samym końcu, za innymi ekipami, dlatego często trzeba było pracować w niedziele – wspomina pan Ryborz, który do dziś pamięta mieszkania w górniczych osiedlach w Leszczynach, Boguszowicach, Jastrzębiu, czy Rybniku, w których szczytem mody były lamperie na klatkach schodowych, w kuchniach i łazienkach.
Praca na okrągło była dobra dla kawalera, ale kiedy pan Jerzy poznał w Pszowie swą przyszłą żonę Jadwigę, zapragnął mieć więcej czasu dla siebie i postanowił przenieść się do Spółdzielni Wielobranżowej w Wodzisławiu Śląskim. – Pracowała w barze PSS Społem, zwanym „Cemenciokiem”, bo miał cementowe posadzki. Chodziłem tam często na piwo i ją sobie wypatrzyłem – wspomina ze śmiechem pan Jerzy. Po ślubie zamieszkali w rodzinnym domu Ryborzów w Rudyszwałdzie. – Najpierw brat i siostra wyjechali za granicę, a potem dołączyli do nich moi rodzice, więc dom został pusty. Były w nim tylko trzy pokoje, więc dobudowaliśmy piętro, zrobiliśmy remont i mieszkamy w nim z żoną do dziś. Jest też z nami starsza córka Gabriela ze swoją rodziną – dodaje.
Kiedy w wieku 45 lat w wyniku wypadku stracił oko, przeszedł na rentę, ale o zawodzie nie mógł zapomnieć. – Koledzy i sąsiedzi nie dali mi spokoju. Każdy miał jakieś pomieszczenia do pomalowania, więc nie mogłem im odmówić. W Rudyszwałdzie nie ma chyba domu, w którym bym czegoś nie robił – podsumowuje.
O wyższości farb nad smarami
Pan Jerzy malował wiele warsztatów mechaniki samochodowej i widział jaka to trudna i ciężka praca, dlatego syna, którego interesowała motoryzacja, namawiał do wyboru innego zawodu. Farba jest zawsze lepsza od smarów – powtarzał panu Hubertowi, aż ten, jak sam przyznaje, z braku innego pomysłu na życie, wybrał fach po ojcu. Trafił do klasy kształcącej w zawodzie technolog robót wykończeniowych w Zespole Szkół Budowlanych w Wodzisławiu Śląskim, która była zakładową placówką Kombinatu Budownictwa Ogólnego w Rybniku. Praktyki, które można było odbywać wyłącznie w państwowych firmach, zorganizowano uczniom na budowie Szpitala w Rybniku Orzepowicach. – Dyrektorem szkoły był wtedy późniejszy poseł Ryszard Zawadzki, a naszym wychowawcą Czesław Rychlik, do dziś aktywny zawodowo. Praktyki w szpitalu mieliśmy po trzynastu latach od rozpoczęcia inwestycji. Terminy oddania budynku do użytku były już wielokrotnie przekraczane, a budowa tak mocno opóźniona, że malowaliśmy okna, które były już przegnite – tłumaczy Hubert Ryborz, który po szkole automatycznie stał się pracownikiem kombinatu. – Od razu rzucili mnie do Knurowa, gdzie budowano nowe osiedle mieszkaniowe. Dojazd z Rudyszwałdu trwał półtorej godziny, a praca nie dawała mi żadnej satysfakcji, więc spłaciłem koszty szkolenia i odszedłem – wspomina.
Przez dwa lata zdobywał doświadczenie na stanowisku konserwatora w Wojewódzkim Ośrodku Leczenia Odwykowego w Gorzycach, gdzie z domu dojeżdżał na rowerze. – Pierwsza wypłata była fajna, ale kolejne coraz gorsze, aż na skutek hiperinflacji dostawałem pensję, za którą mogłem sobie kupić parę butów. Na godne życie nie było szans, więc gdy trafiła się okazja wyjazdu za granicę i pracy we własnym zawodzie, skorzystałem z niej. To co tam zobaczyłem to była przepaść technologiczna i szok, jeśli chodzi o wydajność pracowników. Dostałem twardą szkołę życia, która mi się potem przydała – opowiada pan Hubert, który zostałby na stałe w Niemczech, gdyby nie pewna pszowianka, która zawróciła mu w głowie i sprawiła, że zapragnął na stałe powrócić do kraju.
Do Polski pan Hubert przywiózł spore doświadczenie w zawodzie i kilka przydatnych w nim narzędzi, wśród których znalazła się maszyna do namaczania tapet klejem. W 1994 r. założył własną firmę, którą na początku zarejestrował w rodzinnym Rudyszwałdzie. Po ślubie przeniósł się do Pszowa. – To był 1995 rok. Miasto uzyskało ponownie prawa miejskie i moją firmę zarejestrowano z numerem 13. Ta liczba zawsze była dla mnie szczęśliwa, bo urodziłem się również trzynastego – tłumaczy pan Hubert, który dziś zatrudnia czterech pracowników i dwóch uczniów, w tym syna.
Złoty chłopak
Siedziba firmy znajduje się teraz w pszowskim domku po babci. – Ojcu mieściło się wszystko na jednym wózku dwukołowym, który przyczepiał do roweru i objeżdżał nim cały powiat, a mnie wystarczał kiedyś garaż. Teraz mam coraz więcej narzędzi, które wymagają solidnej bazy – mówi pan Hubert, dla którego pierwszym dużym wyzwaniem zawodowym był remont Urzędu Celnego w Katowicach. W ciągu trzech miesięcy trzeba było wykonać 6 tys. mkw. gładzi gipsowych i 8 tys. mkw. malowanych powierzchni. Zdarzały się jednak i inne wyzwania, z którymi równie dobrze sobie radził. – Wnosiłem kiedyś po drabinie noworodka, po jego powrocie z matką ze szpitala, bo stolarz trzy dni wcześniej rozebrał schody – wspomina ze śmiechem pan Ryborz, który jako ojciec czwórki dzieci nie miał z tym żadnego problemu.
Żony Marioli, która jest nauczycielką nauczania początkowego, nie udało się panu Hubertowi przekonać do prowadzenia księgowości w jego firmie. Najstarszy syn Artur pracował z nim przez jakiś czas, ale wybrał inną drogę zawodową. Śladami ojca podąża za to 18-letni Marek. Tak jak on interesuje się motoryzacją i tak jak tata wybrał w końcu Zespół Szkół Budowlanych w Wodzisławiu Śląskim. – Mam taki przywilej, że szef budzi mnie co rano do pracy i jeszcze przed wyjściem dostaję śniadanie – mówi ze śmiechem, ale jego tato dodaje, że za to z pracy wychodzi zawsze ostatni. Marek jest uczniem drugiej klasy i już jest zwolniony z części teoretycznej egzaminów na czeladnika, bo w konkursie „Złota kielnia” zajął w tym roku pierwsze miejsce. Finał, do którego dostało się tylko sześciu uczestników z całej Polski, odbył się podczas targów budowlanych Budma w Poznaniu. – Bardzo się cieszę, że mu się udało. Szkoła też zyskała, bo dostała nagrody rzeczowe warte 15 tysięcy złotych – mówi pan Hubert i dodaje, że Turniej Budowlany „Złota Kielnia” oraz Akademia Techniczna PPG Deco są też organizatorami konkursu „Malarz Roku Dekoral”. – Startowałem w nim cztery lata temu i znalazłem się w pierwszej dwudziestce z realizacją domku jednorodzinnego w Krzyżanowicach. W tym roku chcę pokazać dom mieszkalny w klasie premium, który wykończyliśmy w Turzy Śląskiej. Rywalizujemy z firmami, które realizowały projekt Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku, wiele galerii handlowych i hoteli, ale nie poddajemy się – mówi ze śmiechem pan Hubert i zachęca wszystkich do głosowania w internecie.
Ojca i syna łączy nie tylko wspólna praca, ale i pasja, którą są góry. – Gdy miałem 13 lat siostra zabrała mnie w Tatry Wysokie i w jednym tygodniu zdobyliśmy Świnicę, Kościelec i Rysy. Pamiętam, że miałem jeansy, flanelową koszulę i skórzane buty po ojcu ze startymi podeszwami, w których się strasznie ślizgałem. Na taka samą wyprawę zabrałem Marka gdy miał 11 lat i tak to się zaczęło. Wchodziliśmy już na Dachstein, a w tym roku we wrześniu planujemy Mont Blanc, ale jeśli będziemy mieli jakąś ważną inwestycję, to po raz kolejny trzeba będzie zrezygnować – tłumaczy pan Hubert i przyznaje, że fajne w tym zawodzie jest to, że wciąż poznaje się nowych ludzi. – Mamy wiele takich rodzin, którym robimy remonty od trzech pokoleń. Cieszę się, że Marek dołączył do naszej ekipy, bo będzie mnie miał kto wyręczyć. Mam do niego pełne zaufanie – podkreśla dumny z syna ojciec, bo wie, że mając taki fundament łatwiej im będzie zdobywać kolejne szczyty. A my pewnie o Ryborzach jeszcze nie raz usłyszymy.
Katarzyna Gruchot