Jerzy Waltar w maratonie po słodkie życie
Zaczął biegać jeszcze w szkole i biegiem pokonuje całe życie. Jak sam przyznaje, najlepiej odpoczywa w swojej pracowni karmelu, a dzień bez pracy traktuje jak dzień stracony. Prowadzi własną firmę, jest starszym wodzisławskiego cechu, mistrzem cukiernictwa i absolwentem prawa, bo w wieku 53 lat uzyskał dyplom magistra Uniwersytetu Śląskiego. I trudno się dziwić, że inni dostają czasem przy nim zadyszki.
Gdyby nie ten motor...
Pierwszy związał się z rzemiosłem ojciec pana Jerzego – Alojzy, który zdobywał zawód tapicera i rymarza ucząc się w zakładzie w Wodzisławiu. Po wojnie wraz z żoną Antoniną osiadł w jej rodzinnej Mszanie. Przez pewien czas pracował jako agent ubezpieczeniowy, potem znalazł zatrudnienie w Gminnej Spółdzielni, a na koniec przy budowie szybu kopalni Jastrzębie. O wyuczonym zawodzie jednak nie zapomniał. W domu prowadził niewielki warsztat, w którym robił uprzęże końskie i tapczany ze sznurowanymi ręcznie sprężynami. Ale to nie przydomowy warsztat ojca, tylko zapachy wydobywające się z piekarni sąsiada wabiły małego Jurka. – Teodor Mężyk prowadził piekarnię GS-u, do której codziennie rano przychodziłem po chleb. Nieraz pozwalał mi wejść na zaplecze, a kiedy dostałem do ręki 4,5-metrową drewnianą szuflę i mogłem sam wyciągnąć chleb z pieca, byłem najszczęśliwszym dzieckiem w okolicy – wspomina Jerzy Waltar.
Kiedy przyszło do wyboru szkoły, poszedł jednak razem z kolegami do wodzisławskiego liceum, ale wypadek, który miał miejsce w pierwszej klasie, przekreślił jego dalszą edukację. – Przyjechali do mnie koledzy z Wisły na wyglancowanym motorze i znając moją słabość do emzetek namówili: przejedź się Jurek! No to się tak przejechałem, że trzy dni leżałem nieprzytomny w szpitalu. Wpadłem w dziurę na drodze i nieźle się potrzaskałem, a do szkoły już nie wróciłem – wspomina. Z miłości do dwóch kólek skutecznie wyleczyła go dopiero mama, która postawiła warunek, że jak tylko wsiądzie na motor, to może się wyprowadzać z domu. Wyboru dokonał szybko, bo zatrudniając się w jastrzębskiej cukierni „Liliput” miał do niej z Mszany niedaleko. – Mogłem dojeżdżać autobusem, ale zazwyczaj się spóźniałem, więc biegłem na skróty przez park i miałem satysfakcję, że jestem w pracy szybciej na nogach, niż komunikacją miejską – mówi ze śmiechem pan Jerzy.
W firmie Bolesława Jurczyka wreszcie połknął bakcyla cukiernictwa. – Zdarzało się, że siedziałem u szefa do 23.00 wieczorem i robiłem ciasteczka. Specjalizował się w tortach orzechowych, a swoją wiedzą lubił się dzielić. Wszystkie przepisy, które mam do dziś, wziąłem od Jurczyka – wspomina i dodaje ze śmiechem, że w tamtych czasach nikogo nie dziwiło, że tuż przed zamknięciem kawiarni, którą prowadzono przy zakładzie, pojawiała się grupa młodych ludzi zamawiając jedną wodę mineralną i 11 szklanek. Pan Jerzy przepracował w Jastrzębiu trzy lata. Pod koniec września 1974 roku zdał egzamin czeladniczy, a w październiku dostał powołanie do wojska.
Do armii biegiem marsz
Żołnierz wojsk pancernych, zamiast do czołgu, trafił do kuchni. – To był najpiękniejszy okres w moim życiu. Jeszcze w liceum biegałem wieczorami z kolegami Andrzejem Kapturem i Krystianem Jandziołem, więc zapisałem się do sekcji sportowej i uprawiałem biegi na 5 kilometrów. Dostaliśmy piękne niebieskie dresy, więc nikt nas nie kojarzył z wojskiem. Jak tylko w kuchni trzeba było coś posprzątać, to zasłaniałem się treningiem – wspomina pan Waltar.
Po dwóch latach spędzonych w Żaganiu, pan Jerzy nie mógł już wrócić do mistrza Jurczyka, bo ten wyjechał na stałe do Niemiec. Najpierw była więc cukiernia na rybnickim Paruszowcu, gdzie w ciągu nocy powstawało tysiąc pączków, a następnie w Boguszowicach. Potem przyszła myśl, by założyć własną firmę. – To były takie czasy, że naczelnik gminy miał prawo decydować o tym, czy jest zapotrzebowanie na konkretną działalność. Poszedłem do niego na rozmowę, a on mówi: mnie cukiernia nie jest potrzebna, jak chcesz, to załóż piekarnię. I tak zrobiłem. W 1978 roku wynająłem pomieszczenia po starej piekarni koło kościoła w Mszanie, które wcześniej wyremontowałem. Nie miałem żadnych maszyn, ani pomocników. Mogłem liczyć na rodziców i młodszą siostrę Dankę, która od piątej rano, przed wyjazdem do szkoły, sprzedawała pieczywo – tłumaczy pan Jerzy.
Przepisy nie pozwalały na przygotowywanie w piekarni produktów cukierniczych, ale pan Jerzy nigdy nie odmawiał znajomym i sąsiadom tortów. – Kiedyś przyszła do mnie na kontrolę pani z sanepidu. Zobaczyła krążek do tortu i długie noże i od razu dostałem wniosek do kolegium – opowiada ze śmiechem pan Waltar. Ale w peerelowskiej rzeczywistości do śmiechu rzemieślnikom nie było. – Chciałem się kiedyś zapisać do partii. Złożyłem nawet wniosek i po miesiącu dostałem odpowiedź: złodziei do partii nie przyjmujemy. Taką miała wtedy opinię ludowa władza o wszystkich, którzy pracowali na własny rachunek – podsumowuje cukiernik.
Kiedy w końcu pan Jerzy dostał pozwolenie na prowadzenie cukierni, na osiedlu 1 Maja w Wodzisławiu postawił przyczepkę kempingową, z której sprzedawał swoje wyroby, głównie śląskie kołacze, pączki oraz lody. – Robiliśmy je tradycyjnie na jajkach w maszynie cieszyńskiej. Schodziły w ciągu kilku godzin. Z Niemiec sprowadzałem do nich polewy. O mało znowu nie dostałem kolegium, bo nie miały jeszcze homologacji na Polskę – wspomina pan Waltar, któremu od 1979 roku pomagała żona. Poznali się w mszańskiej piekarni, gdzie pani Halina, pracownica mieszczącej się naprzeciwko Rolniczej Spółdzielni Produkcyjnej, często robiła zakupy. Po ślubie przeprowadzili się do teściów do Wodzisławia.
Przyczepkę, po czasie zastąpił pawilon, a produkcja w 1988 roku przeniesiona została do budynku przy domu teściów. W 1995 roku obiekt został rozbudowany, a działalność rozszerzono o piekarnictwo.
Gorzka część słodyczy
Od ponad 20 lat oczkiem w głowie pana Jerzego jest jego pracownia karmelu. Sztuki zdobienia nim uczył się u jednego z najwybitniejszych polskich cukierników – Wojciecha Kandulskiego w Poznaniu, a zdolności plastyczne odziedziczyła po tacie córka Izabela, która często pomagała w dekorowaniu ciast. – Przez cukiernię przeszli wszyscy członkowie rodziny, którzy robili zawsze to, na co w danej chwili było zapotrzebowanie. Syn był kierowcą, córka pomagała w pracowni, a moja żona od 38 lat jest osobą współpracującą, a więc bez wynagrodzenia i bez urlopu – śmieje się pan Jerzy, a pani Halina dodaje, że dzieci zdały egzaminy czeladnicze, więc w każdej chwili mogą do pracy w rodzinnej firmie wrócić, ale to raczej mało prawdopodobne. – Tomek skończył prawo i jest na aplikacji adwokackiej, a Izabela, absolwentka Górnośląskiej Szkoły Handlowej w Katowicach, pracuje w urzędzie miasta – tłumaczy pani Waltar, która prowadzi w firmie biuro, a wcześniej pomagała w cukierni i sprzedawała w pawilonie na osiedlu 1 Maja.
Pan Jerzy jest przykładem na to, że na nic w życiu nie jest za późno. Maturę zrobił eksternistycznie w ciągu półtora roku, a studia prawnicze ukończył w wieku 53 lat. Podobno poszło o zakład, a jak wiadomo ktoś kto ma duszę sportowca, łatwo się nie poddaje. – Uwielbiałem chodzić na wykłady Edwarda Szymoszka, który specjalizował się w prawie rzymskim i Adama Lityńskiego, który bardzo ciekawie opowiadał o historii prawa w Polsce Ludowej i ZSRR. Pracę magisterską broniłem z prawa pracy i nawet zastanawiałem się nad studiami doktoranckimi, ale okazały się zbyt drogie – mówi pan Waltar, który oprócz podnoszenia własnych kwalifikacji, szefował Stowarzyszeniu Cukierników, Karmelarzy i Lodziarzy RP, współorganizował mistrzostwa świata cukierników w Poznaniu, turnieje na najlepszego ucznia w zawodzie cukiernika, szkolenia dla kolegów piekarzy i przez pięć kolejnych lat Targi Żywności w Katowicach. – Sprowadzałem na pokazy mistrzów z całej Polski. To było kilka tygodni wyciętych z życia, bo do domu wracałem o 2.00 w nocy. W końcu zrezygnowałem, bo cukiernia też potrzebowała szefa – wyjaśnia i dodaje, że kiedy zaczynał działalność, miał jeden cieniutki skoroszyt, w którym zapisywał wszystko dla sanepidu i urzędu skarbowego. Brał cukier z Cukrowni Racibórz i śmietanę z Raciborskiej Spółdzielni Mleczarskiej. Dziś po tych zakładach pozostały wspomnienia, podobnie jak po zeszycie. – Mam tony dokumentów i stare rolki z kas fiskalnych, które trzeba przez wiele lat przechowywać. Muszę przygotowywać kilkunastostronicowe sprawozdania dla wydziału ekologii dotyczące zużycia materiałów niebezpiecznych i spisywać dwa razy dziennie temperatury urządzeń chłodniczych. Przeżyłem komunę i Solidarność, ale najtrudniej jest przeżyć urzędnicze absurdy – podsumowuje pan Jerzy i dodaje, że dzięki swojej pasji do cukiernictwa, jest w stanie pokonać wiele przeszkód. I gwarantuję, że jeszcze niejeden urzędnik dostanie przy nim zadyszki.
Katarzyna Gruchot