Potomkowie pionierów wodzisławskiego fryzjerstwa
Podobno parom, które dobrze dobrały się w tańcu, łatwiej jest iść razem przez życie. Maria i Czesław Fułatowie są tego najlepszym przykładem. Od 42 lat wspólnie realizują swoje największe pasje: fryzjerstwo, muzykę i taniec. A kiedy ich pytam jak się relaksują po całym dniu spędzonym w zakładzie, zgodnie odpowiadają: wystarczy, że na siebie popatrzymy.
Pierwszorzędny zakład golarsko-fryzjerski
Pani Maria miłość do muzyki i późniejszego zawodu wyniosła z rodzinnego domu. Jej starsza siostra Cecylia jest absolwentką rybnickiej szkoły muzycznej i pianistką, a ona lekcje gry na tym instrumencie pobierała prywatnie. Koncertuje do dziś, zazwyczaj w rodzinnym gronie, bo muzyka jest dla niej równie ważna jak fryzjerstwo, które wybrała po mamie Emmie.
Młoda Emma przyjechała do Wodzisławia z rodzinnego Zabrza, by uczyć się zawodu w zakładzie Marii Kattiers, wdowy po Hermanie, który swój pierwszy salon fryzjerski otworzył tu w 1910 roku. Maria miała dwóch synów fryzjerów: Hermana i Jerzego, z którymi prowadziła firmę. W gazecie „Echo Odry” z 1925 roku znalazło się nawet ogłoszenie, w którym wdowa zapraszała do swojego „pierwszorzędnego zakładu golarsko-fryzjerskiego”, który zapewniał paniom „nowoczesne przyrządy i wszelkie prace w zakres fryzjerstwa wchodzące”. W zakładzie swojej szefowej Emma Namysło poznała jej starszego syna, którego poślubiła w 1934 roku. Szczęścia jednak nie zaznała, bo zaledwie dwa lata po ślubie Herman junior zmarł zostawiając swą żonę i nienarodzonego jeszcze syna Bolesława. Trzy lata później taki sam los spotkał jego młodszego brata Jerzego.
25-letnia Emma wyszła za mąż ponownie. Jej wybrankiem był mistrz fryzjerski i jednocześnie uczeń męża – Karol Tkocz, z którym od 1938 roku tworzyła dalszą historię zakładu, tym razem pod nazwą „Salon dla Pań i Panów”. – Rodzice pracowali od rana do wieczora i często przychodzili do pracy w niedziele. Zajmowała się nami opiekunka, więc rzadko przebywałyśmy z siostrą i bratem w zakładzie, ale gdy wybrałam już zawód fryzjerki to strzyżenia i fal uczył mnie ojciec. Był bardzo surowym nauczycielem. Lubił dyscyplinę i porządek, a ja te cechy odziedziczyłam po nim. Nawet gdy przeszedł już na emeryturę, miał wielu stałych klientów, których obcinał w domu. Ja robię teraz to samo odwiedzając panie, które nieraz nie wychodzą już z łóżka. Przez wiele lat chodziłam do domu czesać żonę doktora Mendego, a niedawno zmarła moja najstarsza klientka, która miała 103 lata – opowiada pani Maria.
W wodzisławskiej szkole zawodowej trafiła na wspaniałą nauczycielkę i pedagoga – panią Wiśniewską, dla której fryzjerstwo było prawdziwym powołaniem i pasją. – Uczyła nas nie tylko teorii, ale i praktyki, czego dziś już nikt nie robi – mówi pani Maria i wraca wspomnieniami do dnia, w którym poznała męża. – Kiedy rodzice byli na urlopie, a w naszym zakładzie brakowało rąk do pracy, Wojciech Kufieta, uczeń taty, który prowadził już wtedy własny zakład, przyprowadził nam do pomocy Czesława. Zaczął obcinać na dziale męskim, a ja zaczęłam mu się przyglądać. Do dzisiaj uważam, że w strzyżeniu męskim jest po prostu artystą – podsumowuje Maria Fułat. Ich ślub odbył się we wrześniu 1975 roku, a po czterech latach Tkoczowie, którzy prowadzili swój zakład przez 39 lat, przekazali go córce i zięciowi.
Dobra fryzura to taka z uśmiechem
W rodzinie pana Czesława nie było fryzjerskich tradycji, ale jego mama z powodzeniem dawała sobie radę obcinając wszystkich domowników. – Chociaż nigdy zawodowo nie pracowała, przy czwórce dzieci prowadziła dom, gotowała, szyła i obcinała nie tylko nas, ale i sąsiadów. Zawsze mi powtarzała, że zostanę fryzjerem, ale miałem inny pomysł na życie. Złożyłem papiery do szkoły górniczej, ale nie zostałem przyjęty ze względu na stan zdrowia, dlatego w 1965 roku trafiłem do szkoły zawodowej na Obszarach – wyjaśnia pan Czesław, który praktyki odbywał w zakładzie Wojciecha Kufiety, pierwszego ucznia swojego przyszłego teścia.
Zakład, który Fułatowie przejęli od rodziców pani Marii, mieścił się przy Wałowej 1, ale był to lokal wynajmowany, więc gdy w 1985 roku nadarzyła się okazja kupna połowy kamienicy przy ul. Konstancji, nie namyślali się długo. – Wzięliśmy kredyt i przez dwa lata remontowaliśmy budynek. Na samą przeprowadzkę potrzebowaliśmy jeden weekend, bo przenosiliśmy się zaledwie kilka budynków dalej, więc wystarczyło wziąć sprzęt i fotele – tłumaczy pan Czesław.
Piętro, które wcześniej użytkowano jako magazyn, zostało przeznaczone na mieszkanie kiedy ich córka Magdalena wyszła za mąż. Gdy na świecie pojawiły się wnuki, rodzina postanowiła zamienić się mieszkaniami i od czterech lat Fułatowie mieszkają nad zakładem. – Nasze mieszkanie stało się teraz taką bazą. Rano córka zawozi dzieci do szkoły i przedszkola, więc do czasu jej powrotu zajmujemy się najmłodszą wnuczką. Po południu dzieci wracają do nas na obiad. Ja jestem od ich rozpieszczania, a babcia od dyscypliny – podsumowuje ze śmiechem.
Oba zakłady były świadkami wielu wzruszających, ale i zabawnych sytuacji. – Pamiętam, że w Sylwestra ojciec otwierał zakład o 6.00 rano i nie był w stanie przecisnąć się przez tłum pań, które ustawiały się w kolejce do salonu, jak do sklepu mięsnego. Czekały potem na wolny fotel po trzy godziny. Kiedyś wyłączono nam prąd, więc żebym mogła skończyć czesanie, uczennica stała obok mnie ze świeczką. Podczas końcowego lakierowania włosy mojej klientki stanęły w ogniu. Ojciec od razu rzucił się z pomocą zakrywając jej głowę peleryną, ale pośliznął się na podłodze i kiedy leżał na środku salonu, ja ratowałam jej włosy sama. Udało się – opowiada ze śmiechem pani Maria.
Innym razem klientka po kilku godzinach spędzonych w zakładzie pomyliła w domu pokrętła i zamiast w kranie, włączyła wodę w deszczownicy, która zmyła całą fryzurę. Na godzinę przed zabawą udało się jednak uratować nie tylko uczesanie, ale i jej samopoczucie. – Fryzjerstwo to zawód, dzięki któremu poznaje się wielu ciekawych ludzi, ale najważniejsze w nim jest poprawianie klientom humoru. Oni mają na naszych fotelach zrelaksować się i wyjść zadowoleni. Miałam kiedyś panią, która przyszła uczesać się na swoją sprawę rozwodową. Była w dość kiepskim nastroju, więc chciałam, by wyglądała i poczuła się wyjątkowo. Później oboje przyszli z kwiatami, żeby mi podziękować, a pan powiedział, że jeszcze nigdy nie widział żony tak pięknej. Miałam ogromną satysfakcję, bo nie jest łatwo sprawić, by kobieta poczuła się lepiej – mówi ze śmiechem pani Fułat i dodaje, że choć w piątki zakład jest czynny do 20.00 to i tak zdarzają się klienci, których przyjmuje się po godzinach. Kiedy trzeba pracują więc wieczorami, a nawet w niedziele, ale nikomu nie odmawiają.
Farby z przemytu
W czasach kryzysu zdobycie dobrych farb do włosów graniczyło z cudem. – W Polsce dostępna była tylko Londa, która miała bardzo ubogi zasób kolorów, więc znajomy fryzjer z Czechosłowacji załatwiał nam farby Igora Royal, produkowane przez Schwarzkopf, które bez problemu można było u nich kupić. Potem trzeba je było przemycić do kraju – wspomina pan Czesław i dodaje, że ogromną konkurencją dla zakładów fryzjerskich były modne w latach 70. peruki. – Były dostępne we wszystkich kolorach i bardzo wygodne, bo nie trzeba było poświęcać czasu na układanie fryzury. Korzystały z nich nawet panie, które miały piękne własne włosy. Mój szef bardzo narzekał, bo na dziale damskim zrobił nam się zastój. Na szczęście moda szybko minęła – opowiada pan Czesław.
Jego żona wspomina okres, gdy przestało się czesać masywne i tapirowane fryzury, które trzymały się przez cały tydzień, bo coraz częściej wałki zastępowano modelowaniem. – Wszystkie nowinki przychodziły do nas z wybrzeża i ja, będąc tam z mężem na wczasach, poszłam do fryzjera żeby przekonać się na czym to modelowanie polega. Po przyjeździe wprowadziliśmy je u siebie w zakładzie, ale moim klientkom nie od razu przypadło do gustu. Zdarzało się, że przychodziły po kilku dniach zmartwione, że fryzura nie trzyma się – opowiada pani Maria i dodaje, że nadeszły też czasy bardzo precyzyjnego strzyżenia, bo o ile fryzury nakręcane na wałki wybaczały niedoskonałości, to modelowanie wymagało mistrzowskich cięć.
Kiedy pojawiły się ręczne suszarki, Fułatowie sprowadzali je z Niemiec, a od 1991 roku zaczęli współpracować z firmą Goldwell, w której kosmetyki zaopatrywał się ich salon. Pozostali jej wierni do tej pory, choć korzystają też z nowinek innych producentów. Od sześciu lat salon prowadzi córka z zięciem, którzy są już piątym małżeństwem fryzjerskim kierującym tym zakładem. Pani Magdalena zajmuje się szkoleniami, kadrami oraz pielęgnacją włosów i skóry głowy, a jej mąż Aleksander Pietraszek jest barberem, czyli fryzjerem specjalizującym się w męskich brodach. – Jestem wdzięczny teściom za to, że zarazili mnie swoją miłością do fryzjerstwa i zaufali zawodowo – podkreśla. Oprócz zapału młodzi małżonkowie mają też odpowiednie wykształcenie. Ukończyli studia wyższe z marketingu i zarządzania, pedagogiczne i fryzjerskie, a teraz stawiają na ciągły rozwój swój i całego personelu. Mając taką pomoc Fułatowie mogą zacząć myśleć o zasłużonym odpoczynku. – Dopóki będę sprawny, z pracy nie zrezygnuję, ale kiedy stwierdzę, że nie daję już rady – odejdę, choć chciałbym odejść razem z żoną, bo my w życiu wszystko robimy razem – podsumowuje pan Czesław. – Mam pogodnego męża, który jest duszą towarzystwa i tak jak ja kocha muzykę i taniec. Nawet gdy w sylwestra zostajemy w domu, to tańczymy razem w salonie, a naszego popisowego walca oglądali ostatnio goście w hotelu, gdzie odpoczywaliśmy – tłumaczy pani Maria. Bo w ich życiu jest jak w tańcu. Ważny jest każdy wspólny krok i to, by podążając w tym samym kierunku czuć się spełnionym.
Katarzyna Gruchot