Trzy pokolenia Czerwionków w lustrze czasu
Klienci Łukasza Czerwionki wiedzą, że Rabat to stolica Maroka, a jeśli chcą mieć usługę wykonaną dobrze i tanio to nie będzie szybko. Humor dopisuje nie tylko właścicielowi, ale i jego pracownikom, którzy wiele razy przekonali się o tym, że rozbite lustro nie wróży siedmiu lat nieszczęścia tylko podwójną pracę.
Jak babcia Elżbieta szkło kroiła
Zakład pana Łukasza, w którym w czasach PRL-u mieściła się pralnia chemiczna, mógłby się wtopić w otoczenie, gdyby nie pokrywające elewację graffiti. – Sam wpuściłem tu kilku młodych chłopaków, żeby pomalowali mój budynek. Mnie to nie przeszkadza, a oni mają gdzie ćwiczyć – tłumaczy szklarz prowadząc nas do wnętrza. W środku panuje gorąca atmosfera, bo za chwilę zaczynają się pierwsze montaże. – Dziś szkło powraca do łask. Robimy szklane daszki, drzwi, kabiny prysznicowe, balustrady, szklimy okna i zabudowy do sklepów. Kiedyś 70 procent prac wykonywało się w warsztacie, a resztę poza nim. Dziś te proporcje są dokładnie odwrócone – tłumaczy Łukasz Czerwionka. Mamy szczęście, że możemy się z nim spotkać w Wodzisławiu, bo ostatnio coraz częściej podróżuje do swoich klientów, których ma w całej Polsce. – Bardzo dużo zleceń mamy z dyskotek, bo współpracujemy z firmą z Radlina, która kompleksowo je wyposaża. Podświetlane blaty, stoły i konsole robiliśmy w Gdańsku, Szczecinie, Jeleniej Górze, Katowicach, Wrocławiu, Zielonej Górze czy Lubinie.
Dziadek Konrad który jako pierwszy wybrał zawód szklarza, takim rozwojem firmy wnuka byłby pewnie zaskoczony. Sam zaczynał w latach 50. prowadząc swój zakład w Wodzisławiu Śląskim przy ul. Powstańców Śląskich. Oprócz uczniów pracowała w nim jego żona Elżbieta. – Babcia nie miała odpowiedniego przygotowania zawodowego, ale dziadek przeszkolił ją i z powodzeniem dawała sobie radę z cięciem i szlifowaniem szkła, podczas gdy uzdolniony artystycznie dziadek zajmował się jego zdobieniem, z czego słynął w całej okolicy. Mroził je i piaskował, a wszystkie prace wykonywał ręcznie. Najpierw naklejał na szybę wyprodukowaną przez siebie folię, potem rysował wzór, a na koniec wybrane elementy piaskował. Klienci zamawiany towar odbierali od niego sami, najczęściej wozami z końmi – tłumaczy pan Łukasz.
Cała rodzina pochodzi z Rybnika. Pani Elżbieta mieszkała w Niedobczycach, a pan Konrad niedaleko Teatru Ziemi Rybnickiej. Po ślubie wybudowali dom w dzielnicy Nowiny. – Na początku dziadek dojeżdżał do Wodzisławia autobusem, potem kupił pierwszy samochód – warszawę, którą przejął po nim mój tato. W niewielkim warsztacie o powierzchni 70 mkw. nie było prawie żadnych maszyn. Pracę usprawniała prosta szlifierka, a obróbka odbywała się na sucho. Żeby uzyskać lustro, dziadek z tatą podlewali szkło srebrem, a latem szklili wiele okien. Dziadka zbyt dobrze nie pamiętam, bo kiedy zmarł miałem 5 lat, ale babcia zawsze opowiadała, że świetnie gotował, a ja przypominam sobie sklejane razem z nim modele, albo mecze żużlowe, na które nas zabierał, bo był zapalonym kibicem RKM-u – podsumowuje pan Czerwionka. Po śmierci pana Konrada, jego żona pracowała w wodzisławskim zakładzie do 1975 roku, gdy przeszedł w ręce ich syna Henryka.
Pralnia dobra na zakład
Pan Henryk nie od razu poszedł w ślady ojca. Najpierw skończył szkołę górniczą, po której przez dwa lata pracował na kopalni, później poszedł do wojska i dopiero po nim dołączył do rodzinnego warsztatu, bo pan Konrad zaczął chorować. Doświadczenie zawodowe zdobywał jeszcze pod okiem ojca, a potem zdał egzaminy czeladnicze i mistrzowskie, dzięki czemu mógł szkolić uczniów. Swoją przyszłą żonę Genowefę poznał na meczu żużlowym i choć bardziej interesowała go siatkówka i piłka nożna, to kibicowanie RKM-owi opłaciło się, bo dzięki niemu wkrótce założył rodzinę. – Przez pierwszych pięć lat mieszkaliśmy z dziadkami. Mama pracowała wtedy w ZUS-ie a mną zajmowała się babcia. Potem zatrudniła się w zakładzie szklarskim ojca prowadząc mu w domu kadry i księgowość. W latach 80. tato wybudował w Zebrzydowicach dom i tam się przeprowadziliśmy – wspomina pan Łukasz.
Gdy po śmierci ojca pan Henryk sam zaczął kierować warsztatem, pracował w nim razem z mężem swojej siostry Urszuli – Norbertem Tkoczem, który prowadzi teraz własny zakład szklarski w Rybniku. W 1997 roku mały lokal przy Powstańców zamienili na 180-metrowy budynek po pralni chemicznej, który pan Henryk kupił przy ul. Wojska Polskiego w Wodzisławiu. Pierwsza maszyna, w którą zainwestował to była używana niemiecka szlifierka z diamentową tarczą, a potem wiertarka – samoróbka, wykonana w Polsce. To wystarczyło, by znacznie usprawnić pracę. – Wakacje spędzaliśmy zazwyczaj z mamą i babcią, bo tato nie mógł sobie pozwolić na zostawienie warsztatu. Pamiętam jednak wyjazd całą rodziną do Bułgarii mercedesem, który dostaliśmy z Niemiec po wujku – to była prawdziwa wyprawa na Zachód – opowiada ze śmiechem pan Łukasz, który za namową ojca wybrał zawód szklarza.
W szkole zawodowej w Rybniku trafił do klasy ogólnozawodowej, w której uczyli się również stolarze, mechanicy samochodowi, złotnicy, optycy i kominiarze. Jako jedyny szklarz w klasie, wiedzę teoretyczną uzupełniał na kursach w technikum ceramicznym w Żarach przy hucie szkła oraz na Politechnice Śląskiej w Gliwicach. – Trwały one zazwyczaj dwa, trzy tygodnie. Poznawaliśmy materiałoznawstwo, uczyliśmy się rysunku technicznego i technologii obróbki szkła. W Żarach mieszkaliśmy w internacie, a do Gliwic dojeżdżaliśmy. Egzamin czeladniczy zdawałem w Katowicach i pamiętam, że w części praktycznej musiałem zrobić zdobione lustro – wspomina. Praktyczną wiedzę zdobywał pod okiem taty w jego warsztacie. Był jednym z pięciu uczniów i żadnej taryfy ulgowej nie miał. – Zakład taty był niewielki, więc jak się tylko weszło, to już czekała na nas praca. Muszę jednak szczerze przyznać, że ojciec był bardzo dobrym i cierpliwym nauczycielem, który każdemu na spokojnie potrafił wszystko wytłumaczyć – podkreśla pan Łukasz i dodaje, że z tatą świetnie się dogadywał, choć w sprawie kredytów mieli zawsze odmienne zdanie. – Ojciec kupował wszystko tylko za gotówkę więc trudno było inwestować w nowoczesne maszyny. Miał na utrzymaniu rodzinę, dom i pomagał jeszcze mojej młodszej siostrze Aleksandrze, która się uczyła, więc pieniędzy nigdy nie było w nadmiarze – tłumaczy. W 2006 roku pan Henryk zaczął chorować, przez co większość obowiązków w warsztacie sukcesywnie zaczął przekazywać synowi. Zmarł w kwietniu 2017 roku.
Szklarz – to brzmi dumnie
Na brak klientów pan Łukasz nie może narzekać, na pracowników też, bo jak sam przyznaje, ma zgrany i fajny zespół. – Adrian Król był uczniem mojego wujka Norberta Tkocza, a do nas trafił 16 lat temu i do tej pory dojeżdża z Rybnika. Jest kierownikiem warsztatu i zastępuje mnie na miejscu gdy wyjeżdżamy na montaże. Dawid Idziak pracuje w zakładzie 10 lat, jest z Pszowa, a doświadczenie zawodowe zdobywał u Rducha w Biertułtowach. Najmłodszy stażem Grzegorz Dawid mieszka w Ruptawie, a dołączył do nas 5 lat temu. Zawodu uczył się u Alfreda Menżyka w Jastrzębiu, który był uczniem mojego dziadka – podsumowuje pan Czerwionka i podkreśla, że gdyby nie został szklarzem, nie poznałby swojej przyszłej żony.
Wszystko zaczęło się od zlecenia na montaż luster, które otrzymał od swojego przyszłego teścia, a zarazem właściciela sklepu odzieżowego w Wodzisławiu. – Najpierw montowałem lustra, potem chodziłem tam na zakupy, a na koniec poznałem Sylwię. Dziewięć lat temu pobraliśmy się, a żona, tak jak jej ojciec, też prowadzi swój sklep. Mieszkamy razem z teściami w Mszanie, ale niedaleko budujemy własny dom, więc niebawem się do niego przeprowadzimy – tłumaczy pan Łukasz, który tak jak dziadek, potrafi gotować, choć rzadko znajduje na to czas. – Kiedy poszedłem do wojska, nie było żadnego chętnego do pracy w kuchni, więc zgłosiłem się do przyuczenia w zawodzie kucharza. Pracowałem w kantynie i wojskowym ośrodku wypoczynkowym w Hermanicach. Podczas wakacji nieraz coś przygotowuję dla żony i córki. Potrafię zrobić kurczaka, rybę, spaghetti a nawet pizzę – dodaje.
Rodzina Czerwionków wolny czas spędza aktywnie. Lubią jeździć na nartach, więc zimą prawie na każdy weekend wyjeżdżają w Beskidy. – Na krótkie wypady preferujemy Brenną, która nie jest tak oblegana jak Wisła. Byliśmy też we Włoszech i Austrii, ale najbardziej przypadła nam do gustu Słowacja. Latem nie jestem w stanie zaplanować urlopu, więc nad polskie morze żona jeździ z córką i znajomymi, a ja zostaję w pracy – mówi pan Łukasz, który w najbliższych planach zawodowych ma remont budynku i zakup nowych maszyn. – Nigdy nie żałowałem, że zostałem szklarzem. Nie poznałbym żony i nie miałbym córki. Poza tym jestem dumny, że w mojej rodzinie od trzech pokoleń wykonujemy ten sam zawód i jesteśmy tej tradycji wierni. Agata ma dopiero osiem lat, więc do warsztatu raczej nie zagląda, ale jeśli kiedyś zechce po mnie przejąć schedę, to nie będzie żadnego problemu. Może przecież iść w ślady babci Elżbiety, która z cięciem i szlifowaniem szkła świetnie dawała sobie radę – podsumowuje Łukasz Czerwionka. Katarzyna Gruchot