100 AUTORYTETOW NA 100-LECIE NIEPODLEGŁOSCI: Maria Chorowska – w nieludzkich czasach potrafiła zachować się po ludzku
26-letnia matka, wychowująca dwójkę małych dzieci, której mąż był w wojsku, stanęła pod koniec II wojny światowej przed dramatycznym dylematem – zamknąć oczy na los ciężko rannego, obcego człowieka, czy pomóc mu, ryzykując życie swoje i wszystkich osób, mieszkających w jej domu?
W styczniu 1945 r. przez Mszanę przeszło 25 tys. więźniów KL Auschwitz-Birkenau, których Niemcy eskortowali na stację kolejową do Wodzisławia. Na każdym kilometrze tego Marszu Śmierci, jak później nazwali go historycy, umierało średnio 10 więźniów. Ginęli z wycieńczenia, dobijani przez SS-manów. Na Ziemi Wodzisławskiej znaleźli się jednak ludzie, których w tych nieludzkich czasach stać było na ludzki gest, choć wiązał się on z ogromnym ryzykiem – śmierci nie tylko własnej, ale również całej rodziny. Jedną z takich osób była Maria Chorowska, zwykła kobieta z Mszany. Przypominając jej sylwetkę, chcemy oddać hołd również innym ludziom, często nieznanym już dziś z imienia i nazwiska, którzy nie zważając na własne życie, w czasie II wojny światowej, bezinteresownie ratowali życie obcych ludzi.
Dom pełen ludzi
W czasie II wojny światowej, obecną ul. Wodzisławską nazywano Plesser Strasse. Była to droga szutrowa, wiodąca w kierunku Pszczyny. 100 metrów od drogi, nieopodal Bożej Góry znajdował się dom z wodnym młynem. Należał do urodzonego w 1899 r. Ludwika Chorowskiego. Właściciel młyna, a także szynku w Żorach, pochodził z Jastrzębia i długo był kawalerem. – Ożenił się, dopiero kiedy miał 40 lat – wspomina jego córka, Anna Smyczyk z Mszany. Wybranką została o 20 lat młodsza Maria, córka przedwojennego naczelnika Mszany Franciszka Tatarczyka i jego żony Gertrudy z domu Salamon. Maria urodziła się 15 stycznia 1919 r. i była najstarszym dzieckiem Tatarczyków. Miała później jeszcze dwóch braci i trzy siostry. Między nią, a jej najmłodszą siostrą było aż 17 lat różnicy. Od młodości pomagała rodzicom w gospodarstwie. Wiosną 1940 r. wyszła za mąż za wspomnianego Ludwika Chorowskiego. – Zolyty trwały miesiąc. W odpust się poznali, 27 maja się żenili – wspomina najmłodsza córka Chorowskich. W 1941 r. na świat przyszedł syn Hubert, w 1943 córka Gertruda – starsze rodzeństwo urodzonej już po wojnie Anny. W 1943 r., nie tak młody już, bo przecież 44-letni wówczas Ludwik Chorowski, został powołany przez wykrwawiających się na frontach II wojny światowej Niemców do wojska. Trafił do jednostki Luftwaffe w Hamburgu. Jego żonie Niemcy do pomocy w gospodarstwie przydzielili Ukraińca Iwana. W domu zamieszkiwał też krewny Szymon z rodziną, a także Marta Sobala, która pomagała gospodyni w wychowywaniu dwójki małych dzieci. Ludzi w gospodarstwie Chorowskich było więc sporo.
Niespodziewany gość
W styczniu 1945 r. pojawił się nowy mieszkaniec. – Mama wspominała, że na początku 1945 r. kiedy zbliżał się front, mówiło się coś o jakichś kolumnach ludzi ciągnących od wschodu. Iwan, który jeździł po węgiel na Emmę, czyli dzisiejszą kopalnię Marcel, przynosił do domu różne wiadomości. Wkrótce okazało się, że w kierunku Mszany idą więźniowie z ewakuowanego obozu w Oświęcimiu. Mama wiedziała, że w Oświęcimiu działo się coś niedobrego, ale nikt wtedy nie miał wyobrażenia o skali bestialstwa – opowiada Anna Smyczyk. Pewnej nocy, było to 19 stycznia, domownicy usłyszeli wściekłe ujadanie psów, któremu towarzyszyło skrzypienie śniegu wydobywające się spod tysięcy zmęczonych nóg. Domownicy zobaczyli kolumnę ludzi podążających drogą. „Mróz w te dni był tęgi, a oni grupami szli przez cały dzień aż do nocy. Od czasu do czasu rozlegały się strzały i wtedy wiadomo było, że to esesman dobił więźnia, który nie miał już siły iść dalej”, wspominała w 2000 r. w wywiadzie dla lokalnej prasy Maria Chorowska. Upiorny przemarsz dobiegł końca dopiero na trzeci dzień.
Kiedy kolumna schowała się za horyzontem, wydawało się, że wszystko wróciło do normy, nie licząc coraz częstszych eksplozji bomb i artyleryjskich pocisków, świadczących o zbliżającym się niechybnie froncie. W pewnym momencie Marta poszła do szopy po węgiel. Szybko wróciła do domu przerażona, mówiąc, że w szopie coś jęczy. – Szymon zawołał czy Niemiec, czy Polak. Usłyszał, że Francuz. Szymon znał francuski, bo przed wojną pracował na kopalni we Francji – wspomina pani Anna. Dopiero jednak Ukrainiec Iwan, który wrócił wieczorem z kopalni, odważył się pójść do szopy. Kiedy wrócił, oznajmił, że leży tam ledwo żywy, ciężko ranny uciekinier z konwoju. – Wieczorem przenieśli go do domu. Był cały we krwi, miał czarne od odmrożeń stopy i palce w rękach, ledwo żył. Wydawało się, że umrze, tym bardziej że siwe włosy zwiastowały niepierwszą młodość rannego. Opowiedział, że w czasie marszu upadł z wycieńczenia, SS-man kopnął go tak, że spadł z nasypu, a następnie do niego strzelił, celując w serce.
Spudłował, bo kula trafiła w lewe ramię i przeszła na wylot. Został na śniegu, nie ruszał się, więc go tak pozostawiono. Do naszej szopy chyba go ktoś przyniósł, bo sam raczej nie był w stanie do niej dotrzeć. Kiedy mama obejrzała w nocy jego rany, to dziwiła się, że jeszcze żyje – opowiada córka Chorowskiej. Francuz o wyraźnie semickich rysach twarzy został przez Marię opatrzony na tyle, na ile było to możliwe. Ukrainiec Iwan przyszykował mu kryjówkę na strychu chlewa – zrobił dla niego szyb w słomie, gdzie Victor, bo tak nazywał się niespodziewany gość, miał być bezpieczny za dnia. Wieczorami Iwan na własnych plecach przenosił go do domu, żeby niespodziewanemu gościowi zrobiło się weselej, by się rozgrzał i pobył choć trochę wśród ludzi.
„Opa” Wiktor
Victor Zeitoun był prawdopodobnie francuskim Żydem z Marsylii, który w swoim rodzinnym mieście miał fabrykę czekolady, a w Tunisie, skąd prawdopodobnie pochodziła jego żona Henriette, oranżerię. Z dokumentu, jaki przywiózł do Mszany Włodzimierz Katz, przewodniczący Gminy Żydowskiej w Katowicach wynika, że Zeitoun urodził się 17 kwietnia 1885 r. Data ta widnieje na jego karcie obozowej z obozu Camp de Drancy we Francji. Był to obóz przejściowy, w którym Niemcy więzili Żydów, wywożonych później do Auschwitz. W styczniu 1945 Zeitoun miał więc niespełna 60 lat.
Dzięki opiece Chorowskiej i jej bliskich, a także Iwana, powoli wracał do zdrowia. Pomagały leki od doktora Lucjana Mendego, a szczególnie maść tranowa o pomarańczowej barwie, zwana epitenzalben. – Mama wtedy trochę chorowała. Przy okazji wizyt doktora poprosiła go o maść, która pomogłaby w gojeniu ran i na odmrożenia. Maść szybko się zużyła, więc poprosiła o kolejną porcję. Doktor zorientował się, że to nie dla niej.
Nie wiem, czy doktor Mende przychodził do nas do domu, czy mama sama jeździła do niego po tę maść, ale doktor wiedział, że mama kogoś ukrywa, więc dawał jej tę maść – mówi Anna Smyczyk.
Ukrywanie Victora nastręczało sporo problemów. Mocno kasłał, więc trzeba było czymś to zagłuszyć. Tym bardziej że przy gospodarstwie coraz częściej pojawiali się niemieccy żołnierze. Gdy więc Victora brały napady kaszlu, to w domu uruchamiano sieczkarnię. Wkrótce wyniknął inny problem. W sąsieku ubywało słomy, przez co też kurczyła się kryjówka Victora. Zapadła decyzja, by przenieść go na stałe do domu. I tak obcy Victor stał się dziadkiem, „opą” Wiktorem, jak nazywały go dzieci Marii, lekko szalonym niemową, który z tego względu był pod opieką Chorowskiej i nigdy nie opuszczał domu. Był też kolejnym domownikiem, którego trzeba było wyżywić. Pomagała matka Marii, która dbała, by rodzinie nie zabrakło żywności.
Życie jak na bombie
Odkąd udzielono Victorowi pomocy, domownicy żyli w ogromnym napięciu. Gdyby Niemcy odkryli, że u Chorowskiej przebywa Żyd, wszystkich dorosłych by zabito, a dzieci najpewniej trafiłyby do sierocińców, albo obozów koncentracyjnych dla dzieci. Napięcia nie wytrzymał Szymon, który po tygodniu ukrywania Victora, z domu Marii Chorowskiej wyprowadził się z rodziną do Jastrzębia. Nie chciał ryzykować życia swojego i swoich bliskich. A ryzyko wpadki było ogromne.
Anna Smyczyk przywołuje historię, jaką opowiedziała jej matka. Otóż pewnego dnia do domu wpadł niemiecki żandarm. Zaskoczył wszystkich domowników, łącznie z Victorem. Chorowska była pewna, że Niemiec dowiedział się o ukrywającym się zbiegu i myślała, że to koniec.
Koniec ukrywania Żyda, koniec jej życia, koniec życia jej bliskich. Okazało się jednak, że żandarm przyszedł wypytywać o Iwana, który został aresztowany za udzielanie pomocy innym Ukraińcom pracującym przy kopalni Emma. Dzielił się z nimi chlebem. Żandarm przyszedł zweryfikować tożsamość Iwana do Chorowskiej. Na szczęście uwierzył, że zamieszkujący w domu starszy człowiek to lekko zwariowany dziadek, w dodatku niemowa. Nie zwrócił uwagi na wystający spod rękawa obozowy numer… – Mama wspominała, że to był okropny czas w jej życiu, że żyła w ciągłym napięciu, ale nie miała wątpliwości, że należy pomóc – wspomina pani Anna.
Ciągnęło go do domu
Iwan wrócił z niemieckiego komisariatu do domu z podbitym okiem. Dla niego najgorsze miało dopiero nastąpić. Był żołnierzem Armii Czerwonej, który albo poddał się Niemcom, albo zdezerterował. – Ubijut kak sobaku – mawiał na wieść o zbliżających się radzieckich oddziałach. I rzeczywiście, kiedy w gospodarstwie pojawili się radzieccy żołnierze, los Iwana został przypieczętowany. Krótkie pytanie radzieckiego oficera o to, kim jest, w jakiej jednostce służył. Brak odpowiedzi oznaczał jedno – natychmiastowy wyrok śmierci. Iwan został zabrany za stodołę, a po chwili reszta domowników usłyszała serię z pepeszy. Iwan na zawsze został już w Polsce, pochowany w płytkiej mogile za stodołą. Z czasem grób został przykryty kopalnianą hałdą.
A Victor w kwietniu spotkał się ze swoim krajaninem, który wracał do Francji. – Załatwił w Jastrzębiu jakieś dokumenty i powiedział, że też chce już odejść do swojego domu. To było po mszańskim odpuście. Mama przekonywała go, żeby jeszcze został, bo choć w Mszanie działania wojenne się już zakończyły, to przecież nie było wiadomo, jak jest gdzie indziej. A poza tym nie był jeszcze w pełni sił. Ale Victor mówił, że ciągnie go już do domu. Dziękował mamie na kolanach za pomoc, płakał. To był bardzo kulturalny człowiek. Mama wspominała, że pożegnanie było bardzo wzruszające. Victor głośno płakał. Obiecywał też utrzymywać kontakt – mówi pani Anna.
Przewodnicząca KGW, założycielka Mszanianki
Kontakt jednak się urwał. Victor już nigdy się nie odezwał. – Mama przypuszczała, że nie dotarł do domu, że zginął w drodze. Bo inaczej na pewno by się odezwał. A mama? Cóż, jesienią z wojny wrócił ojciec. W pierwszej kolejności trzeba było starać się przeżyć, bo jak opowiadała mama, bieda była ogromna. Żyło się tylko z tego, co udało się wyhodować. Każdy był czymś zajęty – wyjaśnia Anna Smyczyk, która nigdy Victora osobiście nie poznała, bo urodziła się już po wojnie, w 1948 r. Maria wychowywała ją i pozostałe dzieci. Zajmowała się gospodarstwem. W 1952 r. zaczęła działać w nowo powstałym Kole Gospodyń Wiejskich. W 1977 r. została jego przewodniczącą i pełniła tę funkcję przez kolejnych 17 lat. Na rowerze rozwoziła po Mszanie przydziałowe pisklęta kur, gęsi, indyków i kaczek. W 1986 r. z jej inicjatywy powstał przy KGW zespół śpiewaczy Mszanianka. – Mama miała czas na działalność społeczną, dość szybko owdowiała, więc czymś się chciała zająć – wspomina Anna Smyczyk. W 1988 r. Chorowska za swoją aktywność społeczną otrzymała Złoty Krzyż Zasługi. Zmarła 26 maja 2009 r. w wieku 90 lat. Została pochowana na cmentarzu parafialnym w Mszanie. 11 kwietnia 2018 r. w obecności gości z Izraela, została uhonorowana tytułem Honorowego Obywatela Gminy Mszana, który w jej imieniu odebrali syn Hubert Chorowski i córka Anna Smyczyk. Delegacja z Izraela zapaliła na jej grobie znicze i złożyła kwiaty.
Artur Marcisz