Chwila nieuwagi!
Od kuchenki gazowej ogniem zajęła się jej bluzka. W szpitalu w Siemianowicach spędziła dwa miesiące. Wystarczyła...
TURZA ŚL. 27 marca tego roku krótko przed godziną 15.00 na niebie pojawił się śmigłowiec Lotniczego Pogotowia Ratunkowego. Leciał w kierunku Turzy Śląskiej, skąd zabrał poparzoną kobietę do Centrum Leczenia Oparzeń w Siemianowicach Śląskich. Do domu wróciła po dwóch miesiącach. – Rano dzwoniłam do chrześnicy z życzeniami urodzinowymi, a po południu byłam już w śmigłowcu w drodze do Siemianowic – wspomina Bożena Szymała, mieszkanka Turzy Śląskiej. – To była chwila. Odwróciłam się w stronę okna i dostrzegłam dym – wspomina tamten straszny dla niej dzień.
Dym, ogień, panika
To drastyczna opowieść, choć zaczyna się niewinnie. Pani Bożena, jak co dzień, wstawiła obiad na kuchenkę gazową. W planach miała ściągnięcie z okien firan. Nie zauważyła, że nachylając się nad kuchenką, od zapalonego palnika gazowego zajęła się jej bluzka. Gdy odwróciła się w stronę okna w celu zdjęcia firan, dostrzegła dym i ogień, który trawił już jej ubranie. – W panice nie pomyślałam, że przecież mam pod ręką kran. Zamiast oblać się wodą, pobiegłam do łazienki pod prysznic, w drodze próbując ściągnąć palącą się bluzkę. To cud, że od ognia nie zajęła się też firana – mówi pani Bożena.
W domu obecny był jej syn. To on powiadomił służby ratunkowe o tym, co się stało. Na miejscu bardzo szybko pojawiła się karetka, lądował też śmigłowiec Lotniczego Pogotowia Ratunkowego. Zbiegli się też gapie. – Dla dzieci to była atrakcja, w końcu widziały śmigłowiec z bliska – mówi pani Bożena. Tymczasem w domu rozgrywał się dramat. Syn pani Bożeny otrzymał leki na uspokojenie. Widok poparzonej matki zostanie z nim jednak na zawsze. – Do teraz ciężko mu patrzeć na moje dłonie, choć są już prawie wyleczone. Ostatnio gdy je widział, zwisała mi z palców poparzona skóra – wspomina nasza rozmówczyni.
Pięć tygodni bólu
Poparzenia pani Bożeny były bardzo rozległe. Obejmowały twarz, głowę, szyję, klatkę piersiową, barki, doły pachowe, kończyny górne, powłoki brzuszne i prawe udo. W sumie poparzonych zostało 21 procent powierzchni ciała (oparzenia II i III stopnia).
– Pięć tygodni bólu i mokrych opatrunków. Potem ból już minął – mówi wspominając pobyt w szpitalu w Siemianowicach. – By zmienić opatrunki, najpierw musieli je odkleić od mojego ciała. Moczyłam się w wielkiej wannie, by opatrunki odmokły, potem pielęgniarki zakładały nowe. I tak co dwa dni. Dostawałam silne środki przeciwbólowe. Gdy zmieniali mi opatrunki zamykałam oczy, bo nie chciałam tego widzieć. Codziennie chodziłam też do specjalnej komory tlenowej, bo pobyt w niej pomagał w gojeniu ran – dodaje.
Niezbędny był przeszczep skóry, ale zanim do tego doszło, dwukrotnie operacyjnie czyszczono rany. Skórę do przeszczepu pani Bożenie pobrano z jej ud, użyto też sztucznej skóry.
– Przeszczepili mi ją na ręce, brzuch, klatkę piersiową, na twarz – wymienia nasza rozmówczyni. Ze względu na epidemię koronawirusa odwiedziny w szpitalu były niemożliwe. Pozostawał kontakt telefoniczny, który początkowo był bardzo utrudniony z powodu stanu poszkodowanej. – Miałam zabandażowane ręce, opuchniętą i zabandażowaną twarz – mówi pani Bożena, która przez nową skórę na dłoniach na nowo uczy się pisać długopisem czy obsługiwać dotykowy telefon. Trudność sprawia jej nawet tak zwyczajna czynność jak odkręcenie butelki.
–- Dwa miesiące spędziłam w szpitalu, widziałam wiele osób z różnymi oparzeniami. Ale lepiej trafić nie mogłam. Personel bardzo dobrze się mną opiekował, pielęgniarki były bardzo pomocne. Była też możliwość skorzystania z pomocy psychologa. Chciałabym bardzo serdecznie podziękować za wszystko, co dla mnie zrobili – lekarzom, pielęgniarkom, osobom z rehabilitacji. Wszystkim – mówi nasza rozmówczyni.
Ostatnie trzy tygodnie spędziła w szpitalu w Siemianowicach na rehabilitacji. Teraz ćwiczenia musi wykonywać codziennie w domu. W zaleceniach poza stosowaniem leków, ma także noszenie specjalistycznej odzieży (tzw. ubranie uciskowe), która ma pomóc w leczeniu skóry. Niestety odzież ta nie jest refundowana, a jej koszt to ok. 2000 zł. Szyciem jej zajmuje się firma z Łodzi. – To bardzo duży wydatek. Do tego dochodzi specjalny kołnierz na szyję, który mam nosić codziennie po 4 godziny po ćwiczeniach. Do tego leki i robi się naprawdę wielka kwota, bo około 3000 zł – mówi pani Bożena, która apeluje do wszystkich gospodyń domowych o to, by w kuchni były ostrożne. Bo wystarczy chwila nieuwagi i dramat gotowy.
Feralna kuchenka gazowa zniknęła już z kuchni. Rodzina wymieniła ją na elektryczną. Najbliżsi zajęli się też przygotowaniem domu na powrót pani Bożeny. Kiedy w końcu wróciła ze szpitala do domu czekały na nią też kwiaty i tort z napisem „Witaj w domu”.AgaKa