Mówili mi „Synku my tu niejedną powódź przeżyli i my se już szykujymy miejsca”
POWIAT Z Januszem Rasskiem, emerytowanym dowódcą zmiany JRG Rydułtowy i prezesem OSP Zawada rozmawiamy o działaniach straży pożarnej podczas powodzi w 1997 roku.
Fryderyk Kamczyk: – Jak wyglądała służba w Państwowej Staży Pożarnej na kilka dni przed powodzią? Czy spodziewaliście się, że niedługo będziecie brali udział w takich szerokich działaniach?
Janusz Rassek: – Dla mnie powódź i związane z nią działania zaczęły się w niedzielę 6 lipca 1997. Pełniłem wtedy służbę w Jednostce Ratowniczo-Gaśniczej w Syryni, która istniała od 1996 do 2003 roku. Pamiętam intensywne opady deszczu, które były od kilku dni. Następnie wpłynęła informacja z komendy wojewódzkiej o występowaniu intensywnych opadów w górach, co będzie miało przełożenie na nasz powiat.
Dostaliśmy zadanie od dowódców aby jechać do konkretnych miejscowości i informować mieszkańców o tym, że nadchodzi niebezpieczeństwo powodzi i namawialiśmy tych ludzi do ewakuacji. Ja osobiście byłem w Bukowie, Ligocie Tworkowskiej i Nieboczowach. Wykonywaliśmy też monitoring poziomu wód na urządzeniach pomiarowych m.in.: w Chałupkach.
– Mieszkańcy byli chętni do ewakuacji?
– Ogłaszaliśmy przez megafon, rozmawialiśmy z sołtysami i mieszkańcami o możliwości ewakuacji. Pamiętam do dziś, jak osoby starsze mówiły mi: „Synku my tu nie jedną powódź przeżyli i my se już szykujymy miejsca”. Mieszkańcy układali na piętrze meble tak, aby ich nie zalało. Jedynie kobiety w ciąży opuściły teren zalewowy, w innym przypadku ludzie się nie zgadzali na ewakuację. Służbę kończyłem w poniedziałek rano o godzinie 8.00. Kiedy przerwało wał w Bukowie sytuacja przybrała już inny bieg.
– Co było potem? Jakiego sprzętu używaliście?
– JRG Syrynia miała wtedy jeden samochód gaśniczy marki Jelcz, ponton z silnikiem spalinowym, była też wojskowa amfibia na gąsienicach i łódka. Nie mieliśmy innego sprzętu. Służbę w jednostce na jednej zmianie pełniło czterech strażaków. Po przerwaniu wału zmieniono system pracy w jednostkach PSP na terenie powiatu. Normalnie służba trwa 24 godziny, a później jest 48 godzin przerwy. Podczas działań powodziowych służba trwała 24 godziny, później przerwa 24 godziny i znowu służba. Działania strażaków na obszarach zalanych polegały głównie na dostarczaniu żywności i monitorowaniu całej sytuacji oraz pomocy w ewakuacji. Nic więcej nie mogliśmy zrobić. W innych miejscach powiatu wodzisławskiego, które nie były zalewowe, występowały lokalne podtopienia, tam również działali zarówno zawodowcy jak i ochotnicy. Taka sytuacja była np. w Rydułtowach. W działania były też zaangażowane wszystkie jednostki OSP z powiatu.
– Była też pomoc z zewnątrz?
– Decyzją komendy głównej sprowadzone zostały również kompanie z innych części Śląska złożone z 14 – 16 samochodów. Byli to wyłącznie strażacy zawodowi. Wszyscy działaliśmy wspólnie. Pierwszy sztab akcji był w Syryni. W sztabie tym główne dowodzenie sprawował naczelnik wydziału operacyjnego Piotr Buk, późniejszy komendant główny PSP. W tym czasie komendantem wojewódzkim był Zbigniew Meres. Proszę sobie również wyobrazić jak musiały wyglądać sprawy kwatermistrzowskie. Była to ogromna operacja pod każdym względem. Do Syryni zjechały setki strażaków, część z nich spała na korytarzu w naszej jednostce, część była zakwaterowana w szkołach w Lubomi i Syryni.
– Wspomina Pan w sposób szczególny jakieś konkretne wydarzenia?
– Jeżeli chodzi o moją działalność to dwa razy udało mi się uniknąć poważnego wypadku, który w skutkach mógłby być tragiczny. Było to podczas działań na przejeździe kolejowym w Syryni. Wszystko było zalane, a my szliśmy w wodzie. Chcieliśmy popchnąć ponton i w pewnym momencie stracił mi się grunt pod nogami, a ubranie ochronne zapełniło się wodą. Na szczęście uratował mnie kapok. Z wody wyciągnęli mnie koledzy. Od tego momentu nigdzie nie ruszałem się bez kapoka.
– Co działo się, kiedy woda zaczęła opadać?
– Fala kulminacyjna przeszła w kierunku Raciborza. Sztab przeciwpowodziowy przeniósł się do tego miasta. My zaczęliśmy wypompowywać studnie, piwnice. Usuwaliśmy też siano ze stodół. Czytelnicy mogą nie wiedzieć, ale mokre siano zaczyna parować i tworzy się samozapłon. Aby uniknąć pożaru stodoły, trzeba siano wywieźć. My wywoziliśmy je na pola. Tam były tereny rolnicze, nie było jeszcze zboża, ale stodoły były pełne siana. Co ciekawe siano nie było w balach, ale luzem. Było to kolejne utrudnienie. W działaniach brały udział również służby komunalne z Lubomi, które np. zajmowały się zbieraniem martwych zwierząt oraz policja. Sytuacja z czasem zaczęła się normować. My pracowaliśmy tak cały miesiąc.
– Czy jednostki OSP pracowały podobnie, czy w inny sposób?
– Ochotnicy działali ramię w ramię z zawodowcami. W powiecie wodzisławskim wszystkie jednostki OSP były zaangażowane od rana do wieczora. W Zawadzie jeden ze strażaków stracił pracę w okresie powodzi. Druh wyjechał do akcji na kilka dni. Pracodawca stwierdził, że nie może mieć takiego pracownika i zwolnił go. W tym okresie strażacy mieli umundurowanie typu moro i kapoki. Głównie wykorzystane były motopompy. Mam nadzieję, że nigdy już nie będę musiał brać udziału w takiej akcji.