FELIETON: Polska myśl trenerska. Taka polska, taka prawie że zwycięska
Polska przegrała z Francją 1:3, kończąc w niedzielę – zgodnie z przewidywaniami – swój udział w katarskich MŚ w piłce nożnej. Francuskie media piszą, że nie byliśmy zbyt wymagającym rywalem dla Tricolores. Wcześniej za toporny styl gry rugali nas eksperci z innych krajów. Prawdziwą burzę, po ostatnim katarskim meczu, wywołali jednak najbardziej klasowi zawodnicy polskiej kadry, krytykując jej styl gry. Zadowolony jest jednak polski kibic, który w ostatnim meczu kadry zobaczył pomału więcej strzałów na bramkę rywala, niż w trzech meczach grupowych razem wziętych...
Po meczach grupowych, zwłaszcza po spotkaniach z Meksykiem (0:0) i z Argentyną (0:2), kraj jak długi i szeroki popadł w rozpacz, nie tyle z powodu wyników, co stylu gry kadry Czesława Michniewicza. Nic dziwnego. 2 celne strzały na bramkę Meksyku, 0 na bramkę Argentyny (a także 3 na bramkę Arabii Saudyjskiej) oraz to, że najlepszym polskim graczem fazy grupowej był nasz bramkarz Wojciech Szczęsny, wiele mówiły o grze reprezentacji. Rozpacz szybko jednak zaczęła ustępować nadziei. A w niedzielne południe, kilka godzin przed pierwszym gwizdkiem, opinia piłkarskiego ludu Polski, a zwłaszcza ekspertów zapraszanych do TVP Sport, była już mniej więcej taka, że oto murowanie sprawimy największą z dotychczasowych niespodzianek i wyrzucimy Francuzów z turnieju. No bo skoro Japończycy potrafili wygrać z Niemcami i Hiszpanią, Maroko oklepało Belgię, a i Tunezja pokazała, jak ogrywać – po prawdzie rezerwowych – Francuzów, to czemu nie Polska?? Mecze z Meksykiem, Arabią i Argentyną poszły w zapomnienie. Ten z Francją miał być inny. Trenerzy – w tym sam Michniewicz – i eksperci wytłuszczyli to jasno i wyraźnie – tamte mecze były o stawkę, a w meczu z Francuzami to przecież już niczego nie musimy. Wszak największy sukces od 36 lat – wyjście z grupy na MŚ – został osiągnięty i od teraz nasza kadra miała grać na luzie i pokazać, na co ją stać.
Było blisko niespodzianki. Co prawda tylko w pierwszej połowie, ale zawsze to coś. Kibice przecierali oczy ze zdumienia, bo reprezentacja nie postawiła w swoim polu karnym autobusu, nastawiając się jedynie na „obronę Częstochowy” z nielicznymi wypadami w postaci „lagi na Robercika”, z wiadomym skutkiem. Oto nasi reprezentanci przez prawie całą połowę grali z dwukrotnymi mistrzami świata niemal jak równy z równym. Ba, mogli ich nawet zaskoczyć gdyby tylko Piotr Zieliński przymierzył obok Llorisa, a nie w bramkarza Francji. Piękny sen zakończył się w 44. minucie bramką Oliviera Giroud.
Po meczu większość polskich kibiców i ekspertów odetchnęła z ulgą. Co prawda odpadliśmy – choć przecież odciążeni presją mieliśmy sprawić największą niespodziankę mistrzostw – ale pokazaliśmy, że potrafimy nie tylko wybijać piłkę niczym w meczu na szczycie klasy C (polski dziewiąty szczebel rozgrywkowy). Pokazaliśmy, że potrafimy grać i prawie wygrać, a już przynajmniej moralnie zwyciężyć. Jakież to polskie.
I wszyscy wydawali się zadowoleni – kibice, którzy orzekli, że Polska choć przegrała, to nie przyniosła wstydu; trener Michniewicz, bo wróci do kraju z aureolą tego, który przełamał 36–letnią niemoc; PZPN, bo skasował dodatkowe 4 bańki euro za wyjście z grupy. Tylko ci wstrętni piłkarze. Ci najwięksi, którzy zbyt długo grają za granicą. Oni zapomnieli chyba, że w polskiej piłce pewnych rzeczy się nie da – że nie da się grać ładnie dla oka i wygrywać, że nie da się stawiać innych celów niż wyjście z grupy. Zapomnieli wstrętni i tuż po ostatnim gwizdku zaczęli narzekać, że gra w piłkę musi przynosić przyjemność i piłkarzom i kibicom, że nie można grać 90 minut tylko się broniąc i liczyć na dobry wynik, że trzeba grać ofensywnie, bo to buduje pewność całej drużyny. Ale co oni tam gadają? Przecież oni tam za tą granicą grają u jakichś Xavich w Barcelonie, Spallettich w Napoli czy innych Allegrich w Juventusie. Co oni tam mogą wiedzieć o polskiej piłce i piłkarskim „niedasizmie”, jak częste określenie polskich trenerów „nie da się”, nazwał Michał Zachody, autor książki „Polska myśl szkoleniowa”.
Artur Marcisz