Śmie(r)ć na ulicy
Strażnicy miejscy zamiast zabrać go stamtąd, posadzili na ławce, gdzie niebawem zmarł. Według pracowników pogotowia był... zdrów jak ryba.
Późnym wieczorem strażnicy miejscy zauważyli mężczyznę leżącego na schodach przy sklepie „Renatka" na ul. Kościuszki. Okazało się, że to Grzegorz K. Mężczyzna powiedział, że nie potrzebuje lekarza i do noclegowni nie pójdzie. Najprawdopodobniej leżał przy schodach całą noc.
- Widziałam tego mężczyznę już od siódmej rano. Leżał przy schodach i cały się trząsł. Był cały siny. Jakaś kobieta kupiła mu coś do picia. Mówił, że nic mu nie jest, ale wyglądało jakby nie kontaktował. Dzwoniłam na pogotowie, ale oni pytali czy jest ranny i nie chcieli przyjechać. Usłyszałam, że to należy do straży miejskiej - powiedziała nam kobieta, która wezwała pogotowie. Prosi jednak o zachowanie anonimowości.
Podnieśli ze wstrętem
Leżącego mężczyznę widziała z balkonu pani Krystyna. Widziała również przyjazd strażników, którzy pojawili się około godziny 11.00 następnego dnia.
- Strażnicy wysiedli z radiowozu, założyli rękawiczki i wręcz ze wstrętem podnieśli mężczyznę ze schodów. Zaczęli prowadzić go w stronę krzaków pod pizzerię. Chcieli go tam położyć i mieć problem z głowy. Krzyknęłam z balkonu, żeby go zabierali. Strażnicy poprowadzili go więc w kierunku ławki, gdzie go posadzili. I to był koniec ich interwencji - mówi zdenerwowana kobieta.
Denaturat zebrał żniwo
Zdaniem strażników sytuacja wyglądała nieco inaczej. Twierdzą oni, że pogotowie przyjechało, tyle że do parku.
- W związku z telefonicznym zgłoszeniem patrol straży miejskiej udał się na ul. Kościuszki, gdzie na schodach przed sklepem „Renatka" leżał mężczyzna, który przedstawił się jako Grzegorz K. Mężczyzna nie skarżył się na żadne dolegliwości, mimo to strażnicy wezwali pogotowie ratunkowe. W czasie rozmowy z Grzegorzem K. strażnicy usłyszeli, że w parku naprzeciwko dworca PKP leżą dwie inne osoby. Funkcjonariusze udali się tam i zauważyli leżącego na ziemi obok ławki mężczyznę, który miał poparzoną twarz i nadpalone ubranie - poinformował nas Krzysztof Jaroch, rzecznik rybnickiego magistratu.
Nic im nie jest
Mężczyzna miał kłopoty z oddychaniem, dusił się. Nie było możliwości ustalenia jego danych personalnych. Drugi mężczyzna siedział na ławce. Miał poszytą głowę oraz rękę w gipsie. Stwierdził on, że jest osobą bezdomną i nazywa się Edmund K.
- Ponieważ pogotowie ratunkowe zostało już wcześniej wezwane, jeden ze strażników przyprowadził Grzegorza K. do miejsca, w którym leżeli mężczyźni. Po dwukrotnych ponagleniach, ok. godz. 11.30, przyjechało pogotowie ratunkowe. Lekarz zbadał Grzegorza K. oraz poparzonego mężczyznę. Po przebadaniu lekarz zdecydował, że panowie Grzegorz K. i Edmund K. są zdrowi i nie wymagają pomocy lekarskiej, natomiast poparzonego mężczyznę zabiera do szpitala - informuje Krzysztof Jaroch, rzecznik rybnickiego magistratu.
Kiedy straż miejska przyjechała na ulicę Kościuszki po raz kolejny, na ławce znalazła martwego Grzegorza K.
To nie my
- Na miejscu znaleźliśmy zwłoki mężczyzny w wieku około czterdziestu lat. Od denata było czuć woń denaturatu. Nie miał przy sobie dokumentów, więc początkowo nie mogliśmy ustalić jego tożsamości. Tego dnia nikt nie wzywał policji w sprawie bezdomnego - mówi Aleksandra Nowara z rybnickiej policji.
W ubiegły poniedziałek przeprowadzono sekcję zwłok, ale nie ma jeszcze oficjalnych wyników. Chodzą słuchy, że w nocy z 27 na 28 kwietnia ktoś go pobił. Sekcja wyjaśni także tę ewentualność. Jak twierdzą lokatorzy mieszkający nad sklepem „Renatka", mężczyzna zmarł, bo nie otrzymał odpowiedniej pomocy medycznej.
- Dzwoniliśmy kilkakrotnie na straż i pogotowie, oni jednak przerzucali się odpowiedzialnością. Ten człowiek był pijany i nieubezpieczony. Ale przecież każdy człowiek zasługuje na to, aby go ratować - oburza się pani Krystyna.
Nie lubią przyjezdnych
Grzegorz K. pochodził z Pszczyny. W 1996 roku został wyeksmitowany ze swojego mieszkania, odeszła też od niego żona. Trafił do Rybnika. Przez kilka miesięcy mieszkał w schronisku dla bezdomnych w Przegędzy, jednak jego skłonność do alkoholu wygrała. Wybrał życie na ulicy, gdzie nikt nie wymagał od niego trzeźwości. Pił różne rzeczy, gdy miał pieniądze kupował tanie nalewki na spirytusie, mając pusto w kieszeniach żebrał i kupował denaturat. Grzegorz K. nie cieszył się sympatią reszty bezdomnych. Często zmuszali go do żebrania, przychodził do sklepu z rozbitym nosem i kupował denaturat. Jedyną osobą, która się z nim przyjaźniła był Edmund K, również bezdomny. Grzegorz K. zakończył swoje życie na ulicy.
Na prośbę mieszkańców ich imiona zostały zmienione.
Adrian Czarnota