Papierowe głowy
Oto zdemokratyzowana lewica „zbladła” i miast tradycyjnie robotniczej czerwieni na plakatach błyszczał pomarańcz. Jednak w tych wyborach nie liczyły się jedynie barwy – kandydaci dość często stosowali także klucz geograficzny. Dość częste było odwoływanie się do miejsca zamieszkania czy pracy. Na plakatach często pojawiały się nazwy miast. Kandydat „z Rybnika” na plakacie w tym mieście czy „z Raciborza” na ulicach tegoż miasta stali się już nie tylko przedstawicielami partii. Stawali się reprezentantami najmniejszych ze społeczności, osiedlowych, sąsiedzkich. Tym starali się przekonać do siebie także „lokalnych patriotów” dla których wszystko, co wykracza poza granice powiatu jest „cudze”. Czy w dalekiej Warszawie nie zapomną o tym plakatowym rodowodzie? W demokracji amerykańskiej, kandydaci stawiają na bezpośredni kontakt z wyborcami – w kampanii ściskają setki, tysiące rąk, sami odwiedzają wyborców. W demokracji polskiej także następuje podobne zbliżenie – na razie na bilboardach i ulotkach, ale jeszcze poczekajmy... Myślę, że jesteśmy na dobrej drodze do porozumienia.
Przy elekcji do Sejmu i Senatu RP, Parlamentu Europejskiego, my, wyborcy nader często skazani jesteśmy na wybór osób bliżej (a nawet zupełnie) nam nieznanych. Kierujemy się wtedy trochę po omacku stronnictwem – kolorem, który wydaje się nam godzien zaufania. Tymczasem partyjna „góra” przy okazji wyborów do sejmu często wprowadza na listy przypadkowych kandydatów do śląskich okręgów wyborczych. Przekonuje do nich używając swych symboli, kolorów. W takim przypadku czasem skutkuje zasada: wszystko jedno kto i skąd, byle by był od nas.
Nasuwa mi się podobieństwo ze Starożytnym Rzymem. Cesarz rzymski Kaligula zadziałał niegdyś na podobnej zasadzie: do senatu wprowadził Incitatusa, ze swego ulubionego stronnictwa wyścigowego Zielonych. Szkopuł tkwił w tym, że ów nowy senator był… koniem!
By uniknąć tego typu pomyłki stosuje się portrety kandydatów. Siła portretu jest duża – ulegają mu różni ludzie na przestrzeni wieków. Dość wspomnieć, że na podstawie portretu Henryk VIII wybrał swoją czwartą żonę – Annę, a XIX-wieczni Indianie prerii byli przekonani, że papierowe pieniądze z podobizną Jerzego Waszyngtona były naprawdę jego osobistą własnością.
Mieszkańcy wyspy Wielkanocnej zostawili reszcie świata niezwykły spadek – wykute w kamieniu twarze. Z pewnością zostaną one jeszcze długo jako świadectwo plemiennej kultury zaginionej w tajemniczych okolicznościach. Politycy zostawili nam w spadku również duże twarze, ale drukowane na billboardach. Twarze te jednak nie przetrwają dłużej niż kilka tygodni. Teraz zaś mszczą się na nas tworząc zwykły, powyborczy smietnik.
Tomasz Ziętek
historyk