Rybniczanin w Newtownabbey
W partnerskim mieście Rybnika, 80-tysiecznym Newtownabbey, mieszka wielu Polaków. Jednym z nich jest Piotr Zientek.
– Jestem człowiekiem, któremu wszędzie dobrze. Ale gdyby tylko była szansa znalezienia pracy, dzięki której mógłbym zapewnić mojej rodzinie taki standard życia, jaki mamy teraz, wrócilibyśmy natychmiast – stwierdza rybniczanin Piotr Zientek, który od 4 lat pracuje i mieszka w Newtownabbey.
Właśnie przyjechał do rodzinnego Rybnika na dwutygodniowy urlop. Towarzyszą mu żona Agnieszka i ich urodzona trzy i pół miesiąca temu córeczka Roxanne. Mała przyszła na świat w szpitalu w Belfaście. I niczym prawdziwa Europejka ma już za sobą pierwszą podróż samolotem, którym przyleciała, by mogli ją zobaczyć krewni z Rybnika. Piotr Zientek wyjechał do Netownabbey w 2004 roku. Jednym z jego marzeń jest wyremontowanie starego mercedesa, który odziedziczył po tacie, co kosztuje. Lecz bynajmniej nie był to powód wyjazdu. Ten był o wiele bardziej banalny. W Rybniku ani okolicy nie udało się znaleźć pracy, która umożliwiłaby utrzymanie rodziny. – Skończyłem zawodówkę, a potem technikum na Kościuszki. Zdobyłem zawód technika–elektryka, ale uczyłem się jeszcze w studium wieczorowym na kierunku: informatyka. No i pracowałem jako kierowca w piekarni. Zaczynałem pracę o 5.00 rano i jak miałem dobry dzień, to kończyłem o 7.00. Czasem pomagałem w firmie siostry – opowiada Zientek. W 2004 usłyszał od kolegi, że firma z Newtownabbey, poprzez Elektrownię „Rybnik”, poszukuje pracowników. Podjęcie decyzji o wyjeździe nie było proste, ale postanowił spróbować. – Wprawdzie szukali głównie spawaczy, ale moim atutem okazała się znajomość angielskiego. W sumie wyjechałem jako niewykwalifikowany pracownik. Już na miejscu przeszedłem szkolenie i okres próbny. Na szczęście stwierdzili, że się nadaję – wspomina rybniczanin. Do stycznia tego roku montował w Montracon Ltd w Newtownabbey układy pneumatyczne i elektryczne w naczepach, po czym awansował i zajmuje się obecnie końcowym odbiorem. Bywa, że jest potrzebny w firmie jako tłumacz. Przyznaje, że na początku miewał czasem kłopoty ze zrozumieniem Irlandczyków, ale teraz już przyzwyczaił się do ich „odmiany” angielskiego.
W Newtownabbey żyje się powoli i spokojnie
– Jadąc z lotniska do Newtownabbey, mijaliśmy tylko pola i gdzieniegdzie domy. Szybko zrozumieliśmy, dlaczego Irlandię nazywają Zieloną Wyspą – opowiada Zientek o pierwszych wrażeniach z pobytu. Na początku kursował jedynie między pracą, a miejscem zamieszkania. Zaś w weekendy wraz kolegami wyruszał na zakupy do supermarketu. – Gdy zdarzało się, że wracaliśmy z zakupami piechotą, ludzie patrzyli na nas ze zdziwieniem. Tam wszyscy jeżdżą samochodami. Najwyżej można spotkać osobę, która biega dla zdrowia – opowiada. Z czasem rybniczanin zaczął poznawać okolicę. Teraz regularnie odwiedza m.in. Belfast, od którego dzieli go 10 minut jazdy samochodem. – Jak żona była w ciąży, to robiliśmy nawet jazdę próbną, żeby sprawdzić, ile zajmie nam dojazd do szpitala w Belfaście. W sumie mała postanowiła przyjść na świat w nocy, więc nie było problemu z korkami – śmieje się tata Roxanne. Dodaje, że miał też na początku pewne obawy o bezpieczeństwo przed wizytą w stolicy Irlandii Północnej. – Opowiadano mi, że jeszcze kilka lat temu w Belfaście mogły się zdarzyć różne rzeczy, typu wybuch bomby. Ale odkąd tam jesteśmy, jest w miarę spokojnie. Jedynie, gdy obchodzą swoje święta i odbywają się przemarsze, to bywa gorąco. Akurat jak wyjeżdżaliśmy 12 lipca, który jest świętem protestantów, słyszałem w radio, że doszło do starć i byli ranni – zauważa Zientek. Jednak podkreśla, że w Newtownabbey żyje im się powoli i spokojnie. Choć tuż po przyjeździe kolega z pracy ostrzegał ich, żeby wychodzić z pubów pół godziny przed ich zamknięciem, bo krewkim Irlandczykom będącym pod wpływem alkoholu, zdarzają się bójki. – W sumie to dobrze się tam mieszka, chociaż mamy znajomych głównie wśród Polaków. Raczej trudno tam zaprzyjaźnić się z sąsiadami. Nawet sami Irlandczycy nie utrzymują za bardzo sąsiedzkich kontaktów – zauważa Zientek. Przyznaje, że brakuje im rodziny i znajomych z Rybnika. Jednak na razie nie zamierzają wracać. – Część moich kolegów z pracy przyjechało tu na kilka lat, żeby zarobić pieniądze i wybudować za nie domy w Polsce. Byli też tacy, którym nie powiodło się i dość szybko wrócili. Jak nasza córka podrośnie i będzie szła do szkoły, zdecydujemy, czy będzie uczyć się tutaj, czy jednak w Polsce – stwierdza rybniczanin. No i muszą jeszcze zrealizować plan objechania dookoła całej wyspy.
Beata Mońka