Moje siedem cudów świata
Wspomnienia podróżnika
Andrzej Kapłanek – inżynier, publicysta, prozaik, alpinista, żeglarz, podróżnik. W poszukiwaniu śladów dawnych kultur i zaginionych cywilizacji przemierzył Azję, Afrykę i Amerykę, podążając tropami archeologicznych zagadek, które pobudzają wyobraźnię, prowokują do tworzenia własnych hipotez i wywołują spory. Śledząc meandry ludzkich myśli, szuka odpowiedzi na wiele trudnych i niewygodnych dla „oficjalnej” nauki pytań. Jest autorem kilkunastu książek tłumaczonych na kilka języków europejskich (m.in.: Tropami Synów Słońca, Eldorado – polowanie na legendę oraz znakomitej biografii słynnego podróżnika Pałkiewicz – droga odkrywcy). Kontakt z podróżnikiem można nawiązać poprzez skrzynkę mejlową kaplanek@onet.pl
W II w. p.n.e. niejaki Antypater z Sydonu ogłosił listę siedmiu najbardziej niezwykłych dokonań człowieka. Z tej pierwszej listy ostały się jedynie piramidy w Gizie. Reszta uległa zniszczeniu, jak większość ludzkich dokonań. Tak naprawdę, każdy z nas tworzy własną listę rankingową zaznanych estetycznych doznań, przeżytych wzruszeń, zauroczeń. Bo to, jak odbieramy świat zależy od bogactwa kryjącego się w naszym wnętrzu, od naszej wrażliwości, od nastroju.
Podczas rozlicznych wędrówek po świecie mogłem dotknąć oczami wielu cudów, zarówno tych wyczarowanych przez Matkę Naturę, jak i stworzonych ludzkimi rękami. Z bogactwa wrażeń wybrałem kilka miejsc, które zafascynowały mnie pięknem, bądź skrywanymi tajemnicami broniącymi się uparcie przed ludzką dociekliwością. Tworząc listę moich siedmiu cudów świata, nie miałem łatwego wyboru. Ziemia jest cudowna, a nasi przodkowie zostawili wiele arcydzieł świadczących o ich wyobraźni, pracowitości, artystycznych talentach.
Na czele mojego rankingu umieściłem Machu Picchu – kamienne miasto zagubione w peruwiańskich Andach. Jest niczym gigantyczna rzeźba lub urokliwy landszaft złożony z tarasów, kamiennych murów, gór, tropikalnej roślinności, rzeki. Piękno przyprawiające o zawrót głowy. Miasto z fantastycznego snu przez setki lat tkwiło na górskim łęku zapomniane przez ludzi. Dotarłem do niego słynnym El Camino de Inka – Szlakiem Inków. To kilkudziesięciokilometrowa trasa ścieżkami inkaskich kurierów na wysokościach przekraczających 4 tysiące metrów. Droga cieszy się zasłużoną sławą najwspanialszej trasy trekingowej świata, szlaku zarośniętych ruin i widoków, których piękna nie sposób przekazać słowami.
El Camino de Inka – to fragment sławnej Drogi Królewskiej, które rozpoczynała się w Kolumbii i docierała do Chile po pokonaniu 5300 km. Drogi Inków były znakomitym wyczynem inżynierskim, które sam w sobie zasługują na miano „cudu świata”. Niczym pajęcza sieć o długości 20 tysięcy kilometrów oplatały rozległe imperium stworzone wzdłuż Pacyfiku. Poprowadzono je przez pustynie, niebotyczne przełęcze położone na granicy przeżycia i tunele, a nad rzekami oraz głębokimi wąwozami przerzucono mosty wiszące. Infrastrukturę dróg uzupełniały tambos – schroniska zbudowane dla wygody podróżnych oraz ufortyfikowane strażnice z zapasami żywności i broni. Drogi te pozwalały utrzymywać łaczość z najdalszymi punktami imperium. Szybkonodzy kurierzy – chasqui – pokonywali odległość z Quito do Cuzco (2000 km) w ciągu 4 dni.
Niestety, nie mam płuc andyjskich górali, dlatego ciężko dysząc zaliczałem zakos za zakosem, zdobywając wysokość. Na Przełęczy Martwej Kobiety (Warmiwanusqa) altymetr pokazuje 4200m. n.p.m. Wokół ośnieżone sześciotysięczniki. Kilka kondorów szybuje na termicznej fali, to wznosząc się, to opadając z wielką gracją, jakby prądy powietrza likwidowały ziemską grawitację. Niezwykłe ptaki. Rozpiętość ich skrzydeł dochodzi do trzech metrów, bo muszą unieść ciężar jedenastokilogramowego ciała. Odporne na niskie temperatury i niską zawartość tlenu potrafią szybować nawet na wysokości sześciu tysięcy metrów.
Schodzę w dół. Niebawem mijam pierwsze z trzech „zaginionych miast”, jakie można znaleźć na tym szlaku. Sayacmarca – W Górze, takie jest znaczenie tej nazwy. To naturalna pucara – ufortyfikowana przez przyrodę, otoczona niedostępnymi zboczami i głębokimi kanionami. Od Saycmarca zmienia się klimat i krajobraz. Pojawia się znów selva, a z nią kwiaty: ogromne, o niezwykłych kształtach i wielobarwne motyle. Gęstwina staje się coraz bardziej kolczasta, łapiąca za ubrania. Dusząca wilgoć, szmer potoków. Brzęczą dokuczliwe owady, znów jesteśmy w krainie węży, jadowitych pająków i wszelkiego robactwa. Zachwycają kolorami kolibry – najmniejsze ptaki świata o długości 6–22 cm i masie 2–20 g., potrafiące latać z prędkością do 120 km/h
W trzecim dniu docieram do Winaywyna (Wiecznie Młode). To ostatnie już na trasie „zapomniane miasto”. Niestety, nazwa nie uchroniła go przed destrukcyjną rolą czasu. Powoli popadało w ruinę. Lecz wciąż działa jego czar. Trudno wyzwolić się z niego, gdy spaceruję wymarłymi uliczkami, wspinam pochylniami schodów, zaglądamy do pozbawionych dachów domów. Kim byli ich mieszkańcy? Czy więźniami, jak chce jedna z wydumanych teorii, czy miejscem rozmyślań inkaskich mędrców? Nie dowiemy się tego nigdy. Bo nigdy nie zmusimy kamieni do przemawiania. A tylko one zachowały prawdę o tamtych dawno przebrzmiałych czasach.
Wreszcie otwiera się widok na dolinę Urubamby. Z wysokości kilkuset metrów rzeka wygląda niczym brunatna wstążka wijąca się w plątaninie lian i poszycia, jakby szukając gorączkowo ucieczki z skalnego potrzasku, wężowymi skrętami wymykając się z skalnego kotła, gdzieś w dal, w dżunglę. Po chwili docieram do Intipuku – Bramy Słońca. Wyznacza koniec morderczej wędrówki. Stąd można zobaczyć już legendarne Machu Picchu. Strzelisty stożek góry nakrywa cieniem orle miasto, któremu użyczył swej nazwy. Tej prawdziwej, używanej przez budowniczych, nie dowiemy się prawdopodobnie nigdy. Umarła razem z ostatnimi mieszkańcami. Ale o tym za tydzień, w następnym odcinku.
Andrzej Kapłanek