Ćwierć wieku z Carrantuohill
Odsłona 2 – Droga kręta a szczyt spowity mgłą (cz.1.)
Pachniało poezją
Żory czy Rybnik? Rybnik czy Żory? A może jeszcze gdzie indziej?... Gdzie tak naprawdę wszystko się zaczęło? Zamiast szarpać się w wyimaginowanym dylemacie lepiej przyjąć, iż oba te miasta i… basta. Ale nie byłoby początków zespołu, gdyby nie inne miejsce – Sielec w mazowieckiej gminie Czerwieńsk nad Wisłą, czas: 30 kwietnia 1963 roku. Wtedy i tam właśnie urodził się Zbigniew Seyda – pierwszy z muzyków Carrantuohill ujrzał ten świat oczami noworodka. Była najpiękniejsza pora roku – wiosna. Pachniało poezją również jesienią tego samego roku, gdy urodził się w Rybniku Adam Drewniok. Potem już poszło gładko: Dariusz Sojka – prawie rówieśnik czołowej pary, Bogdan Wita, Marek Sochacki i Maciej Paszek. W takiej kolejności – w niewielkim na ogół dystansie czasowym (podług wieczności) przychodzili jeden po drugim, wypełniali sobą ten świat tak bardzo oczekujący ubarwienia. W zbliżonym, nieco tylko zmienionym, porządku (trochę tu „namieszali” młodsi) zasilali potem personalny skład grupy, by w końcu zagrać w sześcioosobowym komplecie.
Zanim do tego doszło…
Wyśniona gitara trzynastolatka, już wówczas od dawna mieszkającego w Rybniku Zbyszka Seydy, kupiona na wakacjach w bliskim rodzinnie Płońsku, była tym pierwszym rekwizytem muzycznym kształtującym młodzieńca. Mama wydała całe 960 zł, to była kupa szmalu, choć relatywnie trochę mniej niż dziś. Co ciekawe, całkiem niezależnie również Adam Drewniok w tym samym wieku nabył zupełnie gdzie indziej swój pierwszy instrument na własność i była to również, a jakże, gitara. Dwaj młodzi gitarzyści, nic o swoich pasjach nie wiedząc, pewnego wrześniowego poranka 1978 roku spotkali się na powitaniu roku szkolnego w rybnickim Technikum Budowlanym, noszącym wówczas jeszcze na krótko imię W.I. Lenina. W tej samej klasie był z nimi również Erwin Jaworudzki. Kolegów, dzielących do końca szkolną ławę, oprócz poezji połączyła również pasja do górskich wędrówek – zwłaszcza Zbyszka z Erysiem (Adam więcej rwał się do sportu – ukochanego żużla, piłki, pływania). Przemierzali szlaki, snuli marzenia i pisali wiersze. Przygrywając na harmonijce czy gitarze, w rozedrganych refleksach płonącego ogniska wyśpiewywali górom strofy Norwida, Gałczyńskiego, Stachury, ale także swoje przelane na papier poetyckie westchnienia. Echo niosło melodie po halach, dolinach. Uroczystości szkolne, uświetniane muzyką zdolnych uczniów, pod dachem tej samej „budowlanki” ujawniły również talenty: Ireny Tragarz, Dariusza Sojki i Jacka Nowaka, uczęszczających do klasy niżej. Zwłaszcza Darek, artystyczny duch oddany bez reszty muzyce, więcej przebywał w towarzystwie chłopaków ze starszej klasy. Tam zdecydowanie więcej się działo, jeździł z nimi na wycieczki i obstawiał wszystkie imprezy. Twierdzi, że gdy miał się rodzić, to Pan Bóg widocznie zaspał, bo przyszedł na świat półtora tygodnia za późno – 10 stycznia – stąd młodszy rocznik. Na szczęście podział na klasy i roczniki nie działał – byli razem. Powoli wysypywały się pierwsze wyróżnienia. Aktywność twórczo pobudzonej młodzieży wzmagała się bliżej końca nauki. Tak powstawały zręby zespołu, na cześć kolegi nazwanego dowcipnie „Eryś Group”.
Szczególne pięciolecie
Interesujący jest kontekst historyczny, w którym uczniowie rybnickiej „budowlanki” tak intensywnie szukali swojego miejsca w życiu. Spotkali się po raz pierwszy na krótko przed wyborem Polaka na tron papieski, przeżywali doniosłość chwili podczas pamiętnej pierwszej pielgrzymki Ojca Świętego do ojczyzny, dalej rozlewającą się falę strajków sierpniowych, narodzin Solidarności, aż po dramat stanu wojennego. Poezja i muzyka były dla nich ucieczką w obszary wewnętrznej wolności.
Każda szkoła ma swój nieuchronny koniec. Dyplom, matura i rozstajne drogi absolwentów nie zawsze są młodzieńczych inicjatyw kresem, bywają początkiem nowego otwarcia. Tu najpierw przyszła chwila niepewności, rozpierzchnięcie się płochych marzeń. Erwin po studiach wybrał zawód strażaka (dziś brygadier Jaworudzki dowodzi miejską komendą Państwowej Straży Pożarnej w Rybniku), z młodszego rocznika swoimi ścieżkami poszli sobie Irenka Tragarz i wodzisławianin Jacek Nowak.
Pozostali, już mężczyźni pełną gębą (i nie tylko), z wykształceniem technicznym w CV, w drugiej połówce lat 80. skrzyknęli się na nowo, aby już poza murami „budowlanki” pociągnąć, nie tyle odłożone gdzieś tam na później bliżej nieokreślone dzieło, co zawiązaną mocno nić przyjaźni. Czuli potrzebę bycia razem, a to w jakiś zadziwiający sposób przenosiło się również na wzajemne relacje pomiędzy wybrankami ich serc – a potem partnerkami życia. Pragnęli przede wszystkim spotkań, a że wszyscy oddani byli bez reszty niepojętej do końca magii muzyki, nie odmawiali sobie czystej przyjemności spontanicznego domowego koncertowania. Brali gitarę, akordeon, flet i zagrali „raz, potem drugi i trzeci, i znów…”. Po maturze została ich trójka: Zbyszek Seyda, Adam Drewniok i Darek Sojka. Ten ostatni przez pewien czas, nie dość że grywał na niejednym instrumencie, to jeszcze w kilku zespołach jednocześnie. Między innymi „kuszony” był przez Tomasza Szweda – jednego z przyjaciół Carrantuohill – Mazowszanina osiadłego w 1989 roku na Śląsku, uznanego za „Giganta Country” (rok 1996), sławnego solisty i muzyka, z którym Dariusz jeździł po Polsce i zgarniał koncertowe gaże, co, jak dziś wspomina, nie było bez znaczenia dla płytkiej kieszeni młodego żonkosia. Bliżej rodzinnego domu Darka już wcześniej rozwijała się żorska formacja Miondze, gdzie notabene „pierwsze skrzypce” – ściślej pierwszą gitarę – grał Bogdan Wita. On również działał wielotorowo, udzielając się przez pewien czas dodatkowo w zespole pieśni religijnej Granum. Na czele tej nieistniejącej już grupy stał Andrzej Marciniec, który jest również członkiem Ryczących Dwudziestek i szefem chóru młodzieżowego Voce Segreto, gdzie z kolei śpiewają między innymi obie córki Bogdana Wity. Tak historia zatacza koło.
Stefan Smołka