Wiem, że coś przegraliśmy
Co czuje trener, którego drużyna traci awans na parę chwil przed końcem sezonu? Jak pracowało się z prezesem Grzegorzem Janikiem? Czy rozgrywki od początku do końca można spisać na straty? Między innymi o tym, kilka dni po porażce z Limanovią i zaprzepaszczeniu awansu do pierwszej ligi rozmawiamy z Marcinem Prasołem, byłym już szkoleniowcem Energetyka ROW Rybnik.
Kuba Pochwyt: Co powiedział pan zawodnikom w szatni tuż przed meczem z Limanovią?
Marcin Prasoł: Powiedziałem, że stoimy przed wielką szansą. Mówiłem o tym, jak ważne w meczu są szczegóły i że w każdej sekundzie meczu trzeba walczyć o każdy centymetr boiska. Bo nigdy nie wiadomo, który detal zadecyduje. To było takie moje główne przesłanie.
A zawodnicy walczyli o każdy centymetr boiska?
Myślę, że tego zabrakło. Musimy uderzyć się w pierś. Na pewno chcieliśmy i staraliśmy się, ale coś splątało nam nogi i na boisku nie było widać jakości.
Jest 51. minuta meczu z Limanovią. Przegrywamy 0:1, a pan zdejmuje z boiska ofensywnego zawodnika, Szymona Sobczaka, wpuszczając w jego miejsce Sebastiana Siwka. Na trybunach zawrzało. Kibice mieli pretensje, że nie podjął pan ryzyka.
Dyspozycja Szymona była w tym meczu trochę gorsza. Przegrywał dużo pojedynków jeden na jeden. Więc wybrałem takie właśnie rozwiązanie. Czy miałem zmienić zawodnika defensywnego? Myślę, że i tak na drugą połowę wyszliśmy bardziej ofensywnie, przechodząc z czterech na trzech obrońców. Potem na boisku pojawił się Gabriel Nowak i w obronie graliśmy praktycznie już tylko dwójką, bo boczni, Marek Krotofil i Dawid Gojny, grali jako pomocnicy.
Jak czuje się trener drużyny, która awans traci na kilka minut przed końcem sezonu?
Obojętnie co bym teraz powiedział, to i tak nie odda to tego, co czuję. To trzeba chyba przeżyć samemu, żeby przekonać się, co się w takim momencie czuje.
To była pana pierwszy sezon na stanowisku samodzielnego trenera. Jakie wnioski wyciągnął pan z pracy w Rybniku?
Wiele się tutaj nauczyłem. Wcześniej byłem asystentem i mogłem obserwować jak wygląda praca pierwszego trenera, jednak tu była dla mnie szkoła życia. Najtrudniej było w tych momentach, gdy trzeba było stanąć przed zawodnikami dzień po porażce i dać „kopa” do przygotowań i pracy przed następnym spotkaniem. Bo jeśli chodzi o same prowadzenie treningów czy inne elementy, to uważam, że dobrą szkołę miałem już wcześniej i w Rybniku nie sprawiało mi to żadnych trudności. Są jednak rzeczy, które należą tylko i wyłącznie do pierwszego trenera i poczujesz to tylko wtedy, kiedy samodzielnie prowadzisz drużynę.
Co było największym problemem w pracy z rybnickim zespołem?
Nie potrafiliśmy poradzić sobie z kontuzjami. I to był dla mnie największy problem, bo zastanawiałem się, jak ta drużyna miała funkcjonować bez tylu nieobecnych, jak to wszystko poukładać. Problemem był również powrót tych kontuzjowanych zawodników do pełnej formy.
A czy te liczne kontuzje nie były efektem popełnianych przez trenerów błędów w przygotowaniach?
Nie patrzyłbym na to w ten sposób. Marcin Grolik i Mateusz Bodzioch dostali zapalenia achillesów na samym początku zimowych przygotowań, gdzie nie było wielkich obciążeń treningowych. Podobnie było z urazem Adama Wolniewicza. Wynikało to raczej z treningów na sztucznej nawierzchni. Kontuzja Michała Płonki to uraz typowo mechaniczny, powstały w czasie meczu. Problemem był również powrót zarówno Marcina jak i Mateusza. Dostawałem informacje, że są gotowi do treningu, a urazy albo wracały albo pojawiały się inne. Cały rok stracił też praktycznie Dawid Jarka. Z kontuzjami zmagał się również Szymon Sobczak. Ogólnie rzecz biorąc, ciężko mi się jeszcze na gorąco odnieść do tego, ile było w tym wszystkim błędu szkoleniowego, ile błędów sztabu medycznego, ale ile po prostu pecha. Jednak zdaję sobie sprawę z tego, że te urazy obciążają nas, czyli sztab szkoleniowy i medyczny.
Dlaczego na kilka kolejek przed końcem sezonu postanowił się pan rozstać ze swoim asystentem, Mieczysławem Agafonem?
Zostawiłbym ten temat. Wiadomo, że to była trudna decyzja. W pewnych aspektach współpraca nie wyglądała tak, jakbym tego oczekiwał i dlatego rozstaliśmy się z trenerem Agafonem.
A jak dogadywał się pan ze swoim pracodawcą, czyli prezesem Grzegorzem Janikiem?
Jeżeli chodzi o pracę dla klubu to każdy z nas zajmował się swoją działką. Ja odpowiadałem za drużynę, przygotowania i proponowałem transfery. Zarząd, na czele z prezesem, w miarę możliwości akceptował te decyzje. Zimą, po wyborach w mieście, pogorszyła się sytuacja finansowa, która miała wpływ na nasze przygotowania i ruchy transferowe w przerwie zimowej.
Odnoszę wrażenie, że od jakiegoś czasu miał pan przeciw sobie wielu rybnickich kibiców.
Ja starałem się od tego odcinać. Oczywiście trudno czasem czegoś na swój temat nie przeczytać czy usłyszeć, no ale z drugiej strony, jeśli chodzi o tą grupę, która jeździła z nami na mecze, to ci kibice cały czas nas wspierali i dopingowali, za co duże słowa uznania.
Co było największą siłą pana zespołu, a co jego największą słabością?
Siłą była drużyna jako całość. Stanowiliśmy jedność i uważam, że to było moim największym sukcesem. Udało się stworzyć taka grupę ludzi, którzy wzajemnie się wspierali i walczyli. A słabość? Chyba to, że w kluczowych momentach, zwłaszcza w meczach u siebie, kiedy mogliśmy odskoczyć w tabeli, nie potrafiliśmy udźwignąć ciężaru. Problemem była też siła w ofensywie, która nie została do końca dobrze zbalansowana.
Z którego piłkarza, w ciągu całego sezonu, był pan najbardziej zadowolony, a którym pan się najbardziej rozczarował?
Nie zawiodłem się na zawodnikach, na ich pracy, zaangażowaniu i podejściu do swoich obowiązków. Mocno starali się na treningach i nie mam do nikogo zastrzeżeń. Było dużo młodych chłopaków, którzy chcieli się rozwijać. Ale gdybym miał wskazać jednego zawodnika, to byłby to Mariusz Muszalik. Był to człowiek, który jako kapitan i doświadczony sportowiec wspierał pozostałą część drużyny. Ważny był nie tylko na boisku, ale również w szatni.
Jak będzie pan wspominał Rybnik?
Spędziłem tutaj rok, bez dwóch tygodni. Było to pierwsze miejsce, w którym pracowałem samodzielnie i była to dla mnie wielka przyjemność. Zebrałem tutaj sporo doświadczeń, dlatego Energetykowi ROW będę kibicował i trzymał za niego kciuki.
Czy brak awansu traktuje pan jako osobistą porażkę?
Na pewno po tym ostatnim meczu wiem, że coś przegraliśmy. Ale biorąc pod uwagę całokształt pracy, nie czuję się przegrany. To jest sport i często o sukcesie bądź porażce decyduje jeden mecz. Ale myślę, że udało mi się zrobić sporo. Na przykład wypromować młodych chłopaków. Włożyłem w to wszystko wiele pracy, zostawiłem tu sporo zdrowia. Ale wie o tym tylko moja rodzina, ile to kosztowało. Na szczęście bliscy spierali mnie w tym wszystkim.
Co teraz będzie robił trener Marcin Prasoł? Ma pan na obecną chwilę dość piłki?
Wrócę do domu, poświęcę czas rodzinie, a przede wszystkim synowi, bo przez pracę w Zabrzu, a następnie w Rybniku, miałem mało okazji, by z nim przebywać. Nie czuję jednak, bym na obecną chwilę miał dość piłki. To moje życie. Moja pasja. Mam świadomość tego, że przychodząc do Rybnika po spadku podjąłem się trudnego zadania. Mało kto się spodziewał, że włączymy się do walki o awans.