Moje zdjęcia nie kłamią
Muzeum w Wodzisławiu przygotowało wystawę zdjęć „Wodzisław Śląski lat 70-tych i 80-tych w obiektywie Zenona Kellera”. To powszechnie znany fotograf i fotoreporter „Tygodnika Nowiny”, który przez ponad 40 lat dokumentował życie naszego regionu. Wernisaż wykorzystaliśmy na rozmowę z Zenonem Kellerem o pracy fotoreportera w czasach komunistycznych, szybkich samochodach i szarej rzeczywistości.
Z tego co wiem powstanie wystawy było dość nietypowe.
Zgadza się. Jakiś czas temu Muzeum w Wodzisławiu Śl. kupiło ode mnie część negatywów ze zdjęciami reporterskimi tego miasta i okolic. I nagle dyrektor dzwoni do mnie i mówi: „Zenek, masz wystawę!” Zdębiałem. Jaką wystawę? Okazało się, że dyrektor z pracownikami muzeum przejrzeli negatywy, wybrali, wywołali i przygotowali ekspozycję. Zwykle to autor prac zabiega o zorganizowanie wystawy, to też wiąże się z kosztami. A tu, proszę, jakie miłe docenienie owoców pracy.
Urodziłeś się na Kresach (obecnie to część Ukrainy), ale bardziej kojarzony jesteś z Rybnikiem. Spotkała cię tam podobna przyjemność?
Pozostawię to bez komentarza.
Wodzisław Śląski lat 70. i 80. jest pewno wycinkiem twojego archiwum zdjęciowego?
Tak, wycinek, bardzo niewielki. Może jedna tysięczna, a nawet jedna kilkutysięczna. Nie jestem w stanie zliczyć wszystkich fotografii. Wodzisław był jednym z miast, w których ukazywał się „Tygodnik Nowiny”, w którym pracowałem. Jeździłem do wszystkich tych miast, więc dla mnie każde miasto, miejscowość większa, mniejsza były jednakowo ważne. Byłem wielokrotnie zatrzymywany przez milicję, ale to były takie czasy, że jak zobaczyli legitymację prasową mówili „redaktorze, szerokiej drogi”.
Jak rozumiem zatrzymywany z powodu jazdy powyżej dozwolonej prędkości.
Tak, powyżej.
Dobrze, nie brnijmy w ten wątek, jest niepoprawny politycznie.
Nie szkodzi. Wtedy nie było jeszcze takich ograniczeń na drogach.
I samochodów mniej.
Och, to było coś fantastycznego. Przypominam sobie taką historię, śmieszną w cudzysłowiu, jak jechałem do Czerwionki. Było lato, szósta, siódma rano. Miałem sfotografować jakieś cienie, czy podobne historie, które miały zostać wykorzystane do kalendarza. Jechałem około 120 km/h. Syrenką! Na zakręcie w Przegędzy zatrzymał mnie patrol milicyjny. Wylegitymowano mnie. Panowie milicjanci powiedzieli „my tylko pogrozimy palcem, szerokiej drogi, proszę uważać, panie redaktorze”. Godzinę później wracam z tą samą prędkością i w tym samym miejscu, ale po drugiej stronie drogi ten sam patrol zatrzymuje mnie: „Redaktorze, będziecie płacić.” „To będę, trudno” odpowiedziałem.
Wróćmy z dróg do pracy fotoreportera. Komuna, cenzura, reżim. Jak się pracowało? Jak ludzie reagowali na człowieka z aparatem robiącego im zdjęcia? Pozowali? Odwracali się?
Było tak, że ludzie przyjmowali to, co się dzieje za normalną rzecz. Dlatego, że nie było innych ludzi, innych partii. No, był PSL (wtedy ZSL), ale był przyczepiony jak zwykle do partii, która jest na pierwszym miejscu. I ludzie traktowali to zwyczajnie. Oczywiście mówili „to się powinno zmienić, nie powinni tego robić”, ale mimo to wszystko leciało starą drogą.
Mogłeś robić zdjęcia wszędzie?
Miałem specjalne zezwolenie od bezpieki. Mogłem po wcześniejszym zgłoszeniu telefonicznym z redakcji, a potem osobistym robić zdjęcia wszędzie po uprzednim ustaleniu terminu, np. na kopalni. Zjeżdżałem na dół, czy docierałem do innych miejsc zrobić takie zdjęcia, jakich potrzebowała gazeta.
No dobrze, ale pokazywałeś świat takim, jaki jest? Czy jednak trochę przez różowe okulary, żeby nie było widać komunistycznej szarości?
Nie no, nie było trudności w pokazywaniu rzeczywistości, co zresztą widać na zdjęciach, z prostej przyczyny. Nie było innej odzieży, kosmetyków, kolorowych samochodów. Wszystko było jednakowo szare. I ludzie przemieszczający się między jednym, a drugim straganem czy sklepem ubrani byli w te same ubrania. Także moje zdjęcia nie kłamią. Teraz jest inaczej, kolorowo, dużo pięknych samochodów, ludzie mogą korzystać z wielu rzeczy. Wtedy była szarość, ale ludzie mimo wszystko się bawili, bo szarość była codziennością i nikt przeciwko niej nie protestował.
Zdjęcia są czarno-białe. To twój wybór, czy też nie miałeś kolorowych klisz?
To była konieczność życiowa. Kolorowe klisze weszły dopiero w latach 80. W gazecie miałem ograniczoną liczbę filmów, ograniczoną ilość chemii do wywoływania zdjęć. Wszystko wywoływałem sam w ciemni w domu, bo nikt inny nie byłby w stanie zrobić mi tego szybciej. Zdjęcia były potrzebne na rano w gazecie. Zwykle od razu jechałem na kolejne zdjęcia i nikogo nie interesowało, że miałem zarwaną noc. Takie uroki nienormowanego czasu pracy.
Czy w twojej pracy był jakiś moment kryzysowy, trudny, który szczególnie zapamiętałeś?
Wiesz, zanim zostałem fotoreporterem, byłem pilotem rajdowym. I to całkiem niezłym. Skąd ten wniosek? „Przegląd Sportowy” robił ranking kierowców i pilotów rajdowych w kraju. Zostałem sklasyfikowany na 10. miejscu. I pamiętam, był to rok 72. Rajd Kotliną Kłodzką. Jechałem jako pilot z Januszem Dąbrowskim fiatem 128 sport coupe. Krótko po starcie 24-kilometrowego odcinka specjalnego zwanego trasą Goeringa (Niemcy zbudowali tę trasę szczytami gór) po przejechaniu około 2 km Janusz wchodził w prawy w zakręt. Ale wchodził kwadratowo, czyli nie ciął zakrętu, bo cięcie pozwala jechać z większą przyczepnością i nawet 20-30 km szybciej. Wyrzuciło nas w lewo, tam, gdzie były olbrzymie świerki. Wjechaliśmy w spadek, przekręciło nas w mój bok, potem na dach i jeszcze raz auto przekoziołkowało i stanęło na środku drogi na kołach. Jeszcze ktoś nadjechał, pokazaliśmy, że wszystko jest w porządku. I zanim wysiedliśmy powiedziałem „zbieraj „papiery” i sprawdź czy pudłem da się jechać”. To normalna reakcja dla ludzi mających do czynienia na co dzień ze ściganiem. Janusz włączył stacyjkę, ruszył, auto zaczęło jechać zygzakiem. Cztery felgi były pokrzywione. Dojechaliśmy jakoś do mety odcinka specjalnego. Okazało się, że nasz serwis miał tylko dwa zapasowe koła, a nie było od kogo pożyczyć i musieliśmy skończyć rajd. Chciałbym dodać, że umiejętności, które nabyłem podczas rajdów pozwoliły mi niejednokrotnie uratować życie bliskich i swoje.
Chodziło mi raczej szczególne momenty w pracy fotoreportera.
Aha, to musiałbym się zastanowić. Wiem. Miałem zrobić zdjęcia w tunelu kolejowym w Rydułtowach dla jakiejś firmy (Rydułtowy - przypomnę - to była część Wodzisławia). Prawie 800 metrów długości i tylko jedna lampka w środku. Było ciemno, także zabrałem ze sobą statyw dla lepszego naświetlenia. Zanim wszedłem do środka nagle ppjawili się uzbrojeni sokiści. Krzyczą do mnie „Hej, hej kolego! A pan gdzie?” A ja na to, że idę zrobić zdjęcia, bo potrzebuję. „Oj, nie, nie, nie, pójdziemy razem. Tu jest tylko jedna lampka, trzeba się non stop oglądać. Tu już zginął niejeden człowiek”. Gdybym szedł sam, mógłbym zostać napadnięty. Podziękowałem im, bo nie wiadomo, co byłoby ze mną. Niewykluczone, że uratowali mi życie.
rozmawiał Tomasz Raudner