Poker z życiem
Marcin Mężyk, czterdziestoletni rybniczanin, zginął pilotując swój szybowiec. Krystian Rempała, który 1 kwietnia skończył 18 lat, dwa miesiące później nie przeżył kraksy na rybnickim torze żużlowym. W 2012 roku ze szwajcarskich Alp nie powrócił Krystian Dziurok. Miał 41 lat. Łączy ich jedno: wszyscy mieli pasję i kochali wyzwania. – Każdy sport ekstremalny zapewnia przeżywanie emocji, których nie jesteśmy w stanie doświadczyć w normalnym, codziennym życiu. Dlatego uprawiające go osoby, chcą ich doświadczać ciągle na nowo, nawet jeśli wcześniej otarły się już o śmierć – tłumaczy Paweł Drużek, psycholog sportu.
Latanie to nie narkotyk
Marcin Mężyk, pilot Aeroklubu ROW Rybnik rozbił się na Łysej Polanie, po słowackiej stronie Tatr. Osierocił żonę i dwójkę malutkich dzieci. Uroczyście pożegnali go koledzy z aeroklubu, którzy niechętnie wypowiadają się na temat samego wypadku. Wolą mówić o lataniu. O tym, co czuje się kilometry nad ziemią. – Latanie to nie narkotyk – mówi Ireneusz Wilgucki, prezes rybnickiego aeroklubu. – To szczęście, które pozwala zostawić na ziemi przyziemne sprawy – dodaje i przekonuje, że pilot w powietrzu jest bardzo skupiony na właściwym prowadzeniu lotu. Wszystkimi zmysłami odbiera dochodzące bodźce i stara się niezwłocznie reagować na wszelkie odchylenia i nieprawidłowości, tak aby lot przebiegł bezpiecznie. Mówi również, że nie każdy może zostać pilotem. Trzeba być wytrwałym, zdyscyplinowanym.
Jak sam przyznaje, miał okres w życiu, gdy z racji obowiązków rodzinnych był mało aktywnym pilotem, ale nigdy nie chciał rezygnować z latania. – Bardziej obawiam się wyjechać rowerem na drogę publiczną, niż wsiąść do klubowego szybowca lub samolotu. Los jest myśliwym. Nikt nie zna przeznaczenia – twierdzi prezes aeroklubu.
Żużel w żyłach
22 maja na mecz ligowy do Rybnika przyjechali żużlowcy Unii Tarnów. W 2. biegu pod taśmą stanął Krystian Rempała, utalentowany junior gości. Chwilę później uczestniczył w kraksie. Po tym jak uderzył go motocykl rywala – Kacpra Woryny, upadł na tor i uderzył o niego głową. W wyniku odniesionych obrażeń, kilka dni później zmarł w szpitalu. Po tej tragedii w Rybniku nie mówiło się o niczym innym. Bo ktoś, kto urodził się w tym mieście, musi kochać żużel. Prawdziwy rybniczanin ma w żyłach trochę krwi i dużo żużla właśnie. Mówi się też, że aby uprawiać ten sport, trzeba być trochę szalonym. Inaczej widzi to Justyna Jurczyk, która wiele meczów żużlowych zobaczyła z perspektywy murawy stadionu, jako fotoreporter. – Jestem przekonana, że w żadnym wypadku nie chodzi tu o brak przysłowiowej „piątej klepki”. To indywidualna cecha każdego człowieka. Są tacy, którzy nigdy nie wsiądą do rollercoastera, a inni z dziką przyjemnością przejeżdżą na nim cały dzień. Jedni potrzebują mocnej dawki adrenaliny, inni wolą kapcie i pilota do telewizora – mówi fotoreporterka.
Antek patrzy z góry
Kacper Woryna, swoją przygodę z „czarnym sportem” rozpoczął od sukcesów w miniżużlu. Już wtedy wielu widziało w nim geny dziadka, legendarnego Antoniego Woryny, pierwszego polskiego medalisty indywidualnych mistrzostw świata. Nie dziwi więc, że szybko przeniósł się na duży tor. Na początku tego sezonu zrealizował jedno ze swoi marzeń, podpisał kontrakt w legendarnej lidze angielskiej. Niestety, początek przygody z Coventry Bees był dość „bolesny”. Rybniccy kibice zamiast wyników śledzili doniesienia ze szpitala, gdzie ostatecznie Woryna wylądował. Po kilku dniach okazało się, że uraz nie jest groźny, chociaż zdjęcia uszkodzonej ręki, zamieszczane na portalu społecznościowym przez samego Kacpra, wyglądały koszmarnie. Człowiekiem, który pilnuje kariery młodego rybniczanina jest jego ojciec. Mirosław. Jak sam mówi, to przez ojca nie został żużlowcem. Ale od speedwey’a nie uciekł. – Gdy Kacper podjeżdża pod taśmę, to nie jest ważne, ile przywiezie punktów. Ważne, żeby przyjechał cało. Wiadomo, że cały czas towarzyszy nam jakiś niepokój. Ale jest to już w miarę opanowane, trochę lat już w tym biznesie jesteśmy, więc można mówić o pewnej rutynie. Oczywiste jest, że nieprzyjemnie ogląda się wypadki, szczególnie syna. A kilka wyglądało dość makabrycznie. Być może zabrzmi to niedorzecznie, ale wierzę, że opatrzność nad nami czuwa i Antek gdzieś tam zawsze swoją rękę wsadzi i ochroni Kacpra przed poważnymi kontuzjami – mówi M. Woryna, który wraz z synem mocno przeżywa śmierć Krystiana Rempały. Na razie są wstrzemięźliwi w komentarzach, choć rodzina żużlowca z Tarnowa ich nie oszczędza.
Po ratunek do Indii
W 2008 roku, Kamil Cieślar został pierwszym zawodnikiem, który jako miniżużlowiec, wychowanek Rybek Rybnik, zdał egzamin na certyfikat do uprawiania „dużego” żużla. Dwa lata później ścigał się na torze w Częstochowie. W czwartym biegu Kamil z całym impetem uderzył o bandę. W efekcie doznał urazu kręgosłupa i wylądował na wózku inwalidzkim. Po kolejnym roku, podczas meczu charytatywnego, zapowiadał że wróci na tor. – Jestem w połowie drogi. Do mety jeszcze daleko, ale nie poddaję się. Pomagają mi zupełnie obcy ludzie. To wspaniałe – mówił wtedy Kamil, na rehabilitację którego zbierał również Jerzy Dudek, bramkarz m.in. Realu Madryt. – Wszyscy mamy pasję i wiemy jak trudny czas musi przeżywać Kamil, którego marzenia zostały tak dramatycznie przerwane – stwierdził wielokrotny reprezentant Polski.
Po czterech latach odbył się kolejny mecz charytatywny. Kamil nadal siedział na wózku. Chociaż pomocy szukał nawet w Indiach, gdzie przeszedł osiem zabiegów polegających na wszczepieniu komórek macierzystych do rdzenia kręgowego. – Jakoś trzeba było sobie poukładać życie. Na razie wszystko toczy się pozytywnie. To fajnie, że kibice pamiętają o mnie – powiedział wzruszony rybniczanin.
W góry, ale po co?
27 października 2012 roku na paskach informacyjnych najważniejszych stacji telewizyjnych pojawiła się informacja, że 41-letni alpinista z Rybnika zaginął w Alpach. Do wypadku doszło w rejonie szwajcarskiej Postresiny. Krystian Dziurok, pracownik rybnickiego magistratu wspinał się na Berninę – najwyższy szczyt Alp Wschodnich. Nigdy z tej wyprawy nie wrócił. – Pracowaliśmy razem wiele lat. Zapamiętam go jako człowieka bardzo spokojnego, opanowanego, ale z dużym poczuciem inteligentnego humoru. Był zaangażowany w sprawy innych ludzi, chętny do pomocy – wspomina alpinistę Lucyna Tyl, nie tylko koleżanka z pracy Krystiana, ale także miłośniczka gór. – Często słyszę pytanie: po co ludzie chodzą w góry? Wtedy odpowiadam: bo są. A poważnie, gdzieś tam wysoko, na szlaku, albo i poza nim, zupełnie inaczej patrzy się na życie i zostawione na dole problemy. To jest inny świat. Inni ludzie. Jakby trochę lepsi, życzliwsi. Niezależnie od tego czy szukają w górach samotności, oderwania od codzienności, nowych, mocnych wrażeń, czy po prostu mierzą się z kolejnym wyzwaniem, łączy ich jedno: pasja – przekonuje Tyl, nie kryjąc jednocześnie, że należy do ludzi, dla których góry to nałóg, bez którego źle funkcjonują na nizinach. Opowiada również o tych, którzy wyprawę traktują jak wyzwanie, możliwość sprawdzenia się. Dla nich odwrót to niezwykle trudna sprawa. Czy wtedy kalkulują? – Trudno powiedzieć. Na pewno nikt nie idzie w góry po to, żeby zrobić sobie krzywdę. A wypadki zdarzają się przecież wszędzie. Zresztą statystycznie rzecz biorąc, życie w mieście też jest bardzo ryzykowne – możesz jeździć najostrożniej na świecie, a skasuje cię pijany kierowca. Przeznaczenia nie oszukasz, więc chyba lepiej żyć spełniając swoje marzenia i realizować pasje, niż tylko egzystować – przekonuje L. Tyl. Bardzo irytuje ją, że po każdym górskim wypadku, internet aż kipi od opinii i mądrości specjalistów, beztrosko wystukujących swoje sądy z poziomu przytulnego fotela. – Jasne, są sytuacje, w których zawini głupota, czyjeś nieprzygotowanie czy przeliczenie się z siłami, ale nie można uogólniać. Często jest to po prostu pech. Wielu moich znajomych ma za sobą bardziej lub mniej niebezpieczne zdarzenia w górach, ale oczywiście zawsze najbardziej wstrząsająca jest górska śmierć, szczególnie kogoś, kogo znało się osobiście – kończy rybniczanka.
Marzenia i adrenalina
Wypadek Marcina Mężyka bardzo przeżył Rafał Płuciennik, który na co dzień ściga się w rajdach samochodowych. – Spędziliśmy razem całą młodość, wiele razy opowiadał mi o lataniu i wiem, że kochał to co robił – mówi rajdowiec. – Nie mogę się pozbierać – przyznaje. Pytany, czy sam ścigając się na bezdrożach ryzykuje, odpowiada bez zastanowienia. – Tak, ryzykujemy, ale staramy się ryzyko minimalizować. Chociaż czasami w czasie rajdu, kiedy grają już emocje, kiedy adrenalina osiąga szczyt, kiedy czujesz na „oesie” (OS – rajdowy odcinek specjalny – red.), że to twój dzień, że możesz wygrać, wtedy… niestety zdarzają się błędy. Tragiczny wypadek Marcina, którym wciąż żyjemy, pokazuje jak ciężko pokonać te słabości i jak bardzo cienka jest granica tego ryzyka – opowiada Płuciennik. Mówi również, że tylko głupi ludzie się nie boją, uprawiając sporty ekstremalne. – Miałem już w czasie swojej rajdowej kariery bardzo wiele sytuacji kryzysowych. Dotąd jednak z większości wychodziliśmy bez większych strat. Metoda na to jest prosta – trzeba być w 100 proc. skoncentrowanym na trasie, samochodzie, swojej pracy – przekonuje rajdowiec. Oburzając się, że ludziom, którzy latają samolotami, ścigają się w rajdach czy chodzą po górach przypina się łatkę „nienormalnych”. Twierdzi, że niektórzy, żeby czuć się spełnionymi, potrzebują po prostu więcej adrenaliny. A że adrenalina szybko uzależnia, to równie szybko chce się więcej, szybciej, dalej. – Nikt z nas nie szuka na siłę tragedii – zapewnia. – W rajdach samochodowych ogromna uwaga jest przykładana do kwestii bezpieczeństwa. Wszystkie samochody, którymi się ścigamy są kontrolowane już na etapie budowy przez sędziów technicznych. Kombinezony rajdowe, kaski, fotele, pasy, systemy gaśnicze, klatki bezpieczeństwa, niepalna bielizna. Cały sprzęt, który używamy musi mieć aktualne homologacje. Na odcinkach specjalnych światowa federacja samochodowa wprowadziła ograniczenia prędkości do 170 km/h. Każdy zawodnik musi posiadać licencję, której zdobycie wiąże się m.in. ze znajomością procedur bezpieczeństwa. Czy zatem można powiedzieć, że ryzykujemy na siłę? – pyta Rafał Płuciennik i dodaje, że rajdy to jego całe życie, podporządkował im wszystko. – Dzięki rajdom realizuję dziecięce marzenia. Sprawia mi to ogromną frajdę i dostarcza ogromnej dawki adrenaliny. Przede mną kilka kolejnych rajdów, pojadę je, mając w pamięci Marcina, który zarażał nas pasją – kończy Płuciennik.
Stąpanie po krawędzi życia
Paweł Drużek, psycholog sportu w swoich wypowiedziach podkreśla, że w sportach ekstremalnych najważniejsze są emocje. Te, których nie znajdujemy w codziennym życiu. Zwraca również uwagę na innych aspekt.– Ludzie dzielą się na osoby wysoko i niskoreaktywne. Te drugie wybierają sytuacje i zachowania charakteryzujące się wysoką stymulacją, takie jak np. skoki ze spadochronem, wspinaczka. Kiedy podejmują zachowania ryzykowne, ich zapotrzebowanie na stymulacje jest optymalne i czują się wtedy najlepiej. Niestety, poruszanie się na krawędzi życia powoduje, że dochodzi do tragicznych wypadków, dlatego tak często powraca pytanie, po co podejmować takie zachowania? Wśród setek tysięcy ludzi znajdą się tacy, którzy chcą po prostu zrobić coś, dla samego faktu, gdyż ciekawość świata, chęć jego eksploracji również jest domeną ludzkości – twierdzi psycholog, wg którego uprawianie sportów ekstremalnych wiążę się nierozerwalnie ze stanem najwyższego doświadczania – stanem flow. W sytuacji kiedy wykonujemy aktywność, która może zdecydować o naszym życiu, człowiek musi wykorzystać maksymalnie swoje zasoby, koncentrację i skupienia na chwili obecnej, co jest bardzo satysfakcjonującym doznaniem, bo liczy się chwila obecna. Gdy pada pytanie, czy osoby uprawiające sporty ekstremalne, charakteryzują się jakimiś specjalnymi cechami charakteru, psycholog odpowiada bez zastanowienia. – Tak, chociaż oprócz cech charakteru znaczenie ma również uwarunkowanie temperamentalne jednostki. Sporty ekstremalne są takim rodzajem aktywności, do której, wg tej teorii, powinny trafiać w olbrzymiej większości osoby o dużych możliwościach przetwarzania stymulacji, czyli osoby, które poszukują doznań i są otwarte na nowe doświadczenia – mówi Drużek. Dodaje także, że według Marvina Zuckermana, amerykańskiego psychologa – na poszukiwanie doznań, składają się cztery wymiary: poszukiwanie przygód i grozy, poszukiwanie przeżyć, rozhamowanie oraz podatność na nudę. – Osoby, które decydują się na podejmowanie aktywności niebezpiecznych, które bezpośrednio narażają swoje życie – kierują się zapewne różnymi motywami. Już samo podejmowanie uczestnictwa w sportach ekstremalnych, przypisuje tym osobom łatkę odważnych oraz świadczy o ich specyficznych umiejętnościach i profesjonalnym przygotowaniu. Bo choć ryzyko poważnego uszczerbku na zdrowiu oraz śmierci istnieje realnie, to osoby te swoim przygotowaniem sportowym oraz profesjonalnym ekwipunkiem minimalizują prawdopodobieństwo popełnienia błędu, który mógłby kosztować ich życie – tłumaczy psycholog sportu.
Układ z Jezusem
Nie wszyscy fani sportów ekstremalnych chcą odpowiadać na pytanie: dlaczego to robią. Jedna z nich, prosząc o anonimowość, tak to uzasadnia: – Nie wierzę, że pozwolicie mi, wypowiedzieć się tak jak chcę. Usłyszę tylko, że jestem nienormalny. Byłem już gościem w jednym programie o sportach ekstremalnych. Usłyszałem, że zachowuję się niestosownie, usiłując dyskutować „po swojemu”. Ponoć nie czułem klimatu rozmowy. Ktoś, kto mnie nie zna, mówił mi, że ja żyję źle, a on dobrze. Bo on nie ryzykuje. Ja mam swój układ z Jezusem, nie wiem czy dobry, nie wiem czy gorszy od waszego, ale nie wam go oceniać. Ja przynajmniej znam różnice pomiędzy „warto” a „opłaca się”. Chcecie poznać prawdziwe życie? Ruszcie się z kanapy, a nie oceniajcie innych. Nie wystarczy czytać o tym w gazetach – twierdzi fan życia z adrenaliną.
Lepszy byłby eurobiznes
Życie z człowiekiem, którego ciągnie do niebezpiecznych przygód nie jest proste. Mówi o tym Marta Klein, której mąż Krzysztof skacze ze spadochronem. – Oczywiście, że się o niego boję. Jesteśmy umówieni, że ma obowiązek dzwonić do mnie zaraz po skoku. Gdy to się przeciąga, sama dzwonię do niego – twierdzi M. Klein, zaznaczając, że nie należy do osób, które czegoś zakazują. Jak mówi, mąż wie, że nie do końca podobają się jej jego pasje. – Przecież nie przywiążę go do kaloryfera. Więc pozostaje kompromis – twierdzi żona Krzysztofa. Sytuacji nie zmieniło nawet to, że w grudniu na świat przyszedł ich syn Antoni. – Nadal nie będzie żadnych zakazów. Przecież nikt nie chce spędzać czasu ze sfrustrowanym mężem. A tak by to się skończyło. Chociaż nie będę ukrywać, że wolałabym, aby czasem został w domu i zadowolił się grą w eurobiznes – dodaje na zakończenie żona spadochroniarza.
Uprawianie sportów ekstremalnych przypomina grę w pokera. Żeby wygrywać, trzeba być sprytnym, zdeterminowanym, odważnym, ale jednocześnie opanowanym. Trzeba umieć szybko analizować, „rozgryzać” swojego rywala, aby wiedzieć kiedy walczyć do końca, a kiedy powiedzieć pas. Tylko wtedy pasja nie prowadzi do tragedii.
Marek Pietras