Mission: Impossible - Tom Cruise bezczelnie chce, żebyśmy poszli do kina
- Tak, proszę państwa, to się nadal tak dobrze ogląda, choć wciąż jest to ten sam seans. Zaryzykuję twierdzenie, że ogląda się lepiej niż poprzednie odsłony - pisze Adrian Szczypiński o nowym filmie Toma Cruise'a Mission: Impossible - Dead Reckoning, część 1.
Wiecie co to jest MacGuffin? W literaturze czy filmie to coś, co napędza akcję, inicjuje działania bohaterów, stanowi przedmiot troski, a jednocześnie w toku akcji właściwie nie istnieje. MacGuffinami były na przykład artefakty za którymi ganiał Indiana Jones. Arka Przymierza była tylko w dwóch scenach, a stanowiła przedmiot pożądania każdego bohatera filmu przez 90% fabuły. Za MacGuffinami od prawie 30 lat ugania się także Ethan Hunt (Tom Cruise). W siódmym filmie otrzymał zadanie załatwienia przeciwnika godnego naszych czasów. Nie nie, Kreml już wysadził w części czwartej z 2011 roku. Z covidem wygrał, bo film powstawał w trakcie pandemii. Jego celem stała się śmigająca po sieci sztuczna inteligencja i jej uzbrojone po zęby biologiczne peryferia w naszym świecie. I o walkę z tymi peryferiami tutaj chodzi, bo mamy do czynienia z produkcją Toma Cruise'a, a nie ekranizacją powieści Williama Gibsona. AI nadaje się tylko do roli MacGuffina, resztę zadań muszą wykonać ludzie. Wśród nich był także nasz Marcin Dorociński. Tutaj śpieszę z wyjaśnieniem, że nasz aktor zagrał dowódcę rosyjskiej łodzi podwodnej, która została pierwszym celem AI, a nasz człowiek zginął jeszcze przed czołówką. Jak zwykle na tyle starczyło fantazji amerykańskim reżyserom obsady, kiedy dostali Polaka. Nie wiem, czy jest się z czego cieszyć. Zagrał? zagrał, był najważniejszy przez kilka pierwszych minut, czyli hurra! Ale jednak zagrał Rosjanina, jak Iza Scorupco w "GoldenEye", której rola była zresztą nieporównanie większa i ważniejsza. W sumie wychodzi na osiągnięcie w sam raz do mema z DiCaprio, pokazującego coś znajomego na ekranie. Ale dla Dorocińskiego może to być kolejny, po "Gambicie królowej", ważny krok w karierze za oceanem. Partnerująca Cruise'owi po raz trzeci szwedzka aktorka Rebecca Ferguson też kiedyś tak zaczynała.
Streszczanie fabuły nie ma sensu. Jest taka sama jak w poprzednich "Mission: Impossible" albo w Bondach, które Cruise uparł się dogonić i przegonić, co chyba mu się udało. A dlaczego wyrażam się tak nonszalancko o fabule? Ano dlatego, że przecież nie o nią i jej ewentualne słabości tu chodzi. Historia jest tu tak samo zagmatwana, tak samo pretekstowa i tak samo nieważna dla widza, jak w poprzednich sześciu filmach z tej serii. A co się liczy? Pozornie te same banały, które stanowią podstawę sensacyjnego kina akcji - strzelaniny, pościgi, samochody, pirotechnika, efekty specjalne, efektowne plenery, przejrzyste zdjęcia, szybki montaż, potęgująca napięcie dudniąca muzyka, ładne aktorki i sprawni panowie. No ale to już widzieliśmy tysiące razy. Czym wyróżnia się "Mission: Impossible"? Na tle współczesnych blockbusterów prawie wszystkim. To naprawdę niezwykłe, że ta seria od 27 lat nie tyle utrzymuje stały poziom, co wręcz podnosi go z filmu na film (za wyjątkiem przestrzelonej i przeszarżowanej dwójki z 2000 roku). A przecież mamy do czynienia z klasycznymi sequelami, czyli filmami robionymi na zamówienie świetnych wyników kasowych. To nie są kolejne części sagi, jak Harry Potter. Historia gatunku uczy, że siódme filmy z tej samej serii nawet nie wchodziły do kin, kiedyś lądując od razu na kasetach, bo były tak kiepskie. Dziś zapełniałyby serwisy vod, a udział głównej gwiazdy skończyłby się na części trzeciej. Tymczasem Tom Cruise jako producent zadał temu kłam i na przekór wszelkiemu prawdopodobieństwu ciągnie tę serię pod kinematograficzne niebiosa.
Tak, proszę państwa, to się nadal tak dobrze ogląda, choć wciąż jest to ten sam seans. Zaryzykuję twierdzenie, że ogląda się lepiej niż poprzednie odsłony, bo tym razem, po doładowanej po same uszy części szóstej "Fallout", mamy opowieść na tak wysokim poziomie autoironii i gatunkowej samoświadomości. Tom Cruise (rola główna i produkcja) oraz Christopher McQuarrie (scenariusz, produkcja i reżyseria) poprzednimi częściami wskoczyli na poziom, na którym już nie muszą niczego udowadniać i na którym już nie mają się z kim ścigać. No bo z kim? "Szybcy i wściekli" już dawno odlecieli na manowce absurdu, "John Wick" niebezpiecznie wpadł w efekciarskość i CGI, Marvel zapada się pod własnym ciężarem, James Cameron kręci za rzadko, a Christopher Nolan to inna liga. Twórcy "Mission: Impossible" już nie dociskają pedału gazu do dechy, utrzymując w cuglach percepcję widza i nie pozwalając mu się znudzić, choć de facto nie proponują mu niczego nowego. Jak widać, patent inżyniera Mamonia wciąż działa. On co prawda miał na myśli piosenki, ale popularność filmów i seriali też opiera się o tę zasadę. A "Mission: Impossible" było najpierw serialem.
Bardzo ciekawy jest poboczny wątek związany z wrogą sztuczną inteligencją. CIA po cyberataku przechodzi na analog. Pliki tekstowe są ręcznie przepisywane przez całą halę ludzi z maszynami do pisania, twarde dyski zamieniono na napędy taśmowe, globalną komunikację oparto o najstarszego satelitę, ekipa Hunta rezygnuje z wewnętrznej komunikacji cyfrowej i przechodzi na radiową FM, ba - w centrali CIA wyrzucili nawet monitory LCD i podpięli kineskopowe. Ciekawe, skąd je wzięli? To wszystko brzmi dość kuriozalnie i stawia pytanie o wątpliwą skuteczność operacyjną, ale stanowi trzeźwą odpowiedź na pytanie o trwałość i bezpieczeństwo cyfrowych danych, które tak naprawdę wiszą na włosku u każdego użytkownika smartfona, komputera czy samochodu. Mniejsza o wirusy czy zbuntowane AI. Wydrukowana fotografia, nawet pomięta, zamoczona czy nadpalona, nadal jakoś tam będzie do obejrzenia. A pliku jpg na uszkodzonym penie, płycie czy dysku twardym już nie zobaczymy bez profesjonalnej interwencji. W chmurze też, kiedy nie będzie prądu lub łącza. Pamiętacie filmy na wyeksploatowanych kasetach VHS? Śnieżyło, skakało, łamało, głowicę brudziło, kolory były obok, ale film dało się obejrzeć. Przy analogowej telewizji naziemnej też mogło śnieżyć, ale mecz był obejrzany. A teraz? Zero i jeden. Albo jest sygnał/informacja, albo nie ma. Bezduszna ta cyfra. Z analogiem było jakoś bliżej.
Tom Cruise o tym wie, bo sam musiał do tego dojść przy pracy nad kolejnymi częściami "Mission: Impossible". W jedynce osobiście wykonał niebezpieczną ucieczkę spod pękających akwariów w Pradze, ale scenę na dachu pociągu nakręcił bezpiecznie w dekoracji na niebieskim tle. Dopiero od dwójki włączyło mu się w pełni analogowe myślenie i zaczął rezygnować ze studyjnego udawania co bardziej ryzykownych popisów kaskaderskich na rzecz prawdziwych dachów pociągów i wszelkich innych lokacji. Oczywiście z zabezpieczeniami, do których usuwania zaprzęgano cyfrowe efekty specjalne, ale wówczas dokonała się bardzo istotna zmiana - cyfra była od tej pory tylko jednym z elementów wspomagających iluzję, zaś przestała być fundamentem kreacji tej iluzji. Tom Cruise przywrócił kino sensacyjne na tory fizycznego zmagania z materią, idąc pod prąd cyfrowej łatwizny, podsuwającej coraz łatwiejsze rozwiązania kreacji światów bez ruszania się z hali zdjęciowej. Przy okazji z tych jego opętańczych, adrenaliniarskich popisów kaskaderskich wyskoczył unikalny aspekt promocyjny. Filmy z tej serii nie muszą podpierać się wymyślnymi zwiastunami, gwiazdorską obsadą i egzotycznymi miejscami realizacji. Nie - reklamowy hype robią filmiki, na których widać Cruise'a samodzielnie, bez kaskaderów i cyfrowej animacji wykonującego zadanie, na widok którego ubezpieczyciel filmu dostaje zawału.
Sceptycznie nastawiony widz mógłby się skrzywić i trzeźwo zapytać - a co mi po tym, że Cruise samodzielnie wykonywał numery kaskaderskie, że miesiącami trenował samobójczy skok motocyklem z urwiska, że wisiał na zewnątrz startującego samolotu albo że biegał po elewacji Burj Khalifa na wysokości kilkuset metrów? Czy ten opętańczy narcyzm starzejącego się gwiazdora ma być rękojmią udanego filmu? Od kiedy popisy kaskaderskie stanowią o jakości dzieła? Czy na zabawa hollywoodzkiego gwiazdora ma mi zastąpić dobrze napisany scenariusz i przekonujące aktorstwo? Czy ta seria od dawna nie stoi na głowie? Otóż nie, bo te przykłady to tylko marketing, w dodatku uczciwie oparty o tak unikalną cechę filmów z tej serii. Właśnie - uczciwość. Gwiazdor mógłby się zasłonić kilkoma dublerami, wisieć w studiu na linkach przed zielonym tłem, nie burzyć swego dobrostanu i liczyć na to, że ekranowa iluzja wykona zadanie. I pewnie by wykonała, w końcu nikt nie obraża się na kino superbohaterskie, gdzie aż kipi od efektów cyfrowych. Ale nasz gwiazdor traktuje widza poważnie - skoro widzicie mojego bohatera, który skacze na łeb na szyję, to nie będę udawał, że robi to inny człowiek albo cyfrowy dubler. Pół roku będę ćwiczył, a skoczę!
Stąd już tylko krok do oczywistej i mało odkrywczej konkluzji. Tomuś Odnowiciel w filmie walczy z cyfrowym złem, a w realnym świecie walczy o to samo - o widza, który ruszy dupsko sprzed domowego ekranu, uwolni się od cyfrowej hegemonii serwisów filmowych i po prostu pójdzie do kina. Tak jak robili jego ojciec i dziadek zanim poznali wasze matki. Cruise to samo zrobił przecież przy dalszym ciągu "Top Gun", a doświadczenie uczy, jak boleśnie może skończyć się odgrzewanie sentymentów z lat 80. Filmowcy dostają do ręki coraz wygodniejsze zabawki, a widzowie mają podsuwane pod nos wszelkie dobrodziejstwa kinematografii. Klikasz, płacisz i masz. A Tomuś bezczelnie chce, żebyśmy jeszcze się ubrali, wyszli z domu i zapłacili więcej za seans, którego nawet nie zapauzujemy, żeby skoczyć do wucetu. No bezczelny. Przecież to się nie może udać, człowiecze lenistwo jest nie do pokonania. A jednak Tomuś stawia przed nami wyzwanie. Nie musimy biegać jak on i strzelać jak on. Mamy tylko pójść do kina, jak za dawnych czasów. A Tomuś zajmie się resztą, dostarczając najlepszej rozrywki jaka istnieje. Za rok poznamy finał tej opowieści.
9/10
Adrian Szczypiński
Mission: Impossible - Dead Reckoning, część 1 (2023)
- reżyseria - Christopher McQuarrie
- scenariusz - Christopher McQuarrie, Erik Jendresen
- zdjęcia - Fraser Taggart
- muzyka - Lorne Balfe, Lalo Schifrin
- wystąpili - Tom Cruise, Hayley Atwell, Ving Rhames, Simon Pegg, Rebecca Ferguson, Vanessa Kirby, Esai Morales, Pom Klementieff, Henry Czerny
Adrian Szczypiński to filmowiec z Raciborza. Producent, reżyser i scenarzysta szeregu filmów o tematyce historycznej, m.in.: "Tajemnic kościoła św. Mikołaja", "Z biegiem Psinki", "Matki Polki" oraz "Ulitzki". Zawodowo od lat związany z Raciborską Telewizją Kablową.
"Holywood... Już dawno nie zawracam sobie tym głowy. "
To prawda. Tylko ostatni debil moze zachwycac sie filmem generowanym w polowie komputerowo,
gdzie historia jest nieprawdziwa i nieprawdopodobna.
Holywood... Już dawno nie zawracam sobie tym głowy. A na pewno nie będę płacił na chore gaże ludzi odklejonych od rzeczywistości.
Są świetne filmy, niskobudżetowe i wartościowe, polecam np. "Spotkanie" lub "Ognioodporny".
Za długi tekst nie chce mi się tego czytać
Komentarz został usunięty z powodu naruszenia regulaminu