Napoleon rozbity przez Scotta: genialny czy kiczowaty? [RECENZJA]
- W Polsce miliony widzów nie szło na "Krzyżaków" dla Danuśki krzyczącej "Mój ci on!", tylko dla bitwy pod Grunwaldem. To takie proste. Sir Scott w trakcie radosnej dekonstrukcji mitu Napoleona i traktowania jego szlaku bojowego niczym teledysk, nie zapomniał jednak, że film musi się kończyć mocnym uderzeniem, ale nie Józefiny w twarz, tylko bitwą pod Waterloo - pisze Adrian Szczypiński.
Gdzieś tak w połowie seansu "Napoleon" zaczął mi przypominać coś, co już wcześniej w kinie Bałtyk widziałem i opuściłem jego salę wkurzony jak 150. Tamten seans opowiadał o facecie, na którym największe piętno odcisnęła rodzinna tragedia, a obraz zmarłej córeczki towarzyszył mu nawet na Księżycu. Tym facetem był Neil Armstrong, a film "Pierwszy człowiek" właściwie opowiadał o jego nieustającej żałobie, która fabularnie była ważniejsza od misji Apollo 11. A ja głupi oczekiwałem pochwały amerykańskiego ducha, opowieści o triumfie i seansu ulokowanego bliżej "Apollo 13" bez katastrofy. Do dziś nie wiem, czy film Damiena Chazelle'a był nieudany, czy po prostu rozminął się z moimi oczekiwaniami.
"Napoleon" w ujęciu Ridleya Scotta to ten sam przypadek. Z jednej strony bluźnierstwem jest zarzucanie takiemu mistrzowi kina niezrozumienia tematu, choć przecież ten twórca niejednokrotnie sam się spektakularnie wyłożył, a nawet kilka razy się do tego przyznał, choć częściej kazał krytykom po prostu sp...dalać w podskokach. W końcu facet, który zrobił "Łowcę androidów" i "Marsjanina" nie może się mylić, nawet jeśli robi filmy za często i za szybko. W latach 80. filmy Ridleya Scotta miały premiery co 2-3 lata. Od "Gladiatora" (2000) Scott praktycznie nie schodzi z planu, średnio produkując jeden film rocznie. Połowa z nich to spektakularne superprodukcje historyczne i SF, zegar tyka, a 86-letni reżyser ani myśli zwalniać tempa i aktualnie kręci sequel... "Gladiatora". Tak, tego filmu z Russelem Crowe'em jako rzymskim generałem Maximusem. W dwójce Crowe oczywiście już zagrać nie może, bo jego bohater zginął z ręki Napoleona (tak mniej więcej...). Też pukacie się w głowę z niedowierzaniem? Jestem ciekaw, ilu ludzi pukało się w głowę słysząc, że można zrobić udany, 2,5-godzinny film o całym dorosłym życiu Napoleona Bonapartego. Przecież nie można.
I wiecie co? Naprawdę nie można, nawet jeśli wyrzucimy w diabły całe jego życie osobiste i skupimy się tylko na wojnach napoleońskich. Ten francuski szaleniec tak przyspieszył historię, tak przeleciał nad Europą, tak przełączył zwrotnicę dziejów, tyle bitew rozpętał, tak spektakularnie przegrał, i to wszystko przed śmiercią w wieku 52 lat, że trzeba naprawdę być samobójcą, decydując się na ściśnięcie tego w jednym filmie. Ale to jeszcze nic. Scott połowę seansu poświęcił na rozkminy prywatnego życia Napoleona i Józefiny. Oglądając groteskowe sceny salonowo-sypialniane można zadać pytanie, czy Napoleon został legendą, bo walczył z niewierną żoną, która okazała się bezpłodna, czy jednak wywalczył swoją legendę na frontach z Anglikami, Rosjanami, Austriakami, Prusakami i prawie całą resztą Starego Świata? Wg Scotta, jego wojna o spłodzenie syna była równie ważna, co wojny z kolejnymi koalicjami antyfrancuskimi.
A może reżyser, znając jego bezczelność, zaproponował dekonstrukcję mitu, i to z gatunku tych najmniej subtelnych, wręcz prześmiewczych? W Polsce legenda Napoleona trzyma się wyjątkowo mocno z przyczyn historycznych. Znamy to, prawda? Genialny wódz, człowiek ze spiżu, nieomylny strateg, wielki prawodawca, cytujemy go w hymnie, kurduplem wcale nie był, bo to tylko brytyjska propaganda, a do napoleońskich strategii odwoływał się nawet Dionizy Złotopolski. Takiego Napoleona znamy choćby z superprodukcji włosko-radzieckiej "Waterloo" (1970) Siergieja Bondarczuka, wzmocnionej sugestywną kreacją Roda Steigera. A teraz połączmy kropki z mitologii - skoro Bonaparte położył Europę na łopatki, to prywatnie także musiał być z niego pan domu i samiec alfa co się zowie, prawda? Wg Scotta - niekoniecznie. Joaquin Phoenix jako Napoleon drugi raz zagrał u tego reżysera i był tak samo konsekwentnie wkurzający, jak jego cesarz Kommodus z "Gladiatora". Jako wódz i strateg, Phoenix leciał na skrzydłach, jak w znakomitej scenie koronacji, ale gdy tylko wracał do domu to zamieniał się w małego chłopczyka, którego za rączkę musi prowadzić żona lub matka. Oczywiście ta druga twarz także była ściśle przygotowaną aktorską kreacją, nic tu nie było przypadkowe, może tylko niezrozumiałe, ale Joaquin Phoenix w napoleońskiej wersji domowej przypominał mi raczej swoją dziecięcą rolę wycofanego i zahukanego chłopca z komedii obyczajowej "Spokojnie, tatuśku" (1989) Rona Howarda, który niezrozumienie świata przekłada na agresję i coraz dziwniejsze wybory życiowe. Jeśli Ridley Scott chciał w ten sposób wyróżnić się na tle wcześniejszych twórców, biorących na warsztat życie i mit Napoleona, to mu się udało. W końcu reszta świata nie musi kochać Napoleona, jak Francja i Polska, a Scott jest Brytyjczykiem z tytułem szlacheckim, więc w imię narodowych tradycji mógł sobie pofolgować i nie stawiać Francuzowi pomnika jakich wiele.
No dobra, ale co z historią, wojnami, bitwami i całym tym wysokobudżetowym szaleństwem, którym jako widzowie tak lubimy karmić oczy? Sir Scott już kilka razy zabierał nas do kina kostiumowego udowadniając, że lubi i potrafi, a walka z Germanami z "Gladiatora" była 20 lat temu wzorcem filmowych bitew, stawianym na podium wraz z lądowaniem na plaży w Normandii z "Szeregowca Ryana". Zresztą później przelicytował samego siebie, czyniąc z "Helikoptera w ogniu" (2001) niemal narkotycznie intensywne widowisko wojenne, wypełniające większość filmu. Dla reżysera z takim dorobkiem i możliwościami finansowymi wojny napoleońskie to praktycznie samograj. Nic tylko wybrać najbardziej efektowne epizody, zbytnio nie przeginać historycznie i mamy wojnę na ekranie, którą się będzie długo pamiętać. Tym bardziej, że to już nie analogowe czasy "Wojny i pokoju" czy "Waterloo", kiedy w scenach masowych każdy żołnierz na ekranie musiał być człowiekiem, a nie cyfrową symulacją. 200 dużych baniek budżetu i można robić, prawda? No właśnie, znowu nie bardzo.
Jak już wspomniano, połowa filmu to salonowe swawole. Druga została na mundury i armaty, ale z tej drugiej połówki tylko połówka, czyli ćwiartka, została na wojny napoleońskie. Słowem sytuacja jak ze złego dowcipu. Miłośnicy batalistyki i opiewania geniuszu wodza już na początku dostali epizod z oblężenia Tulonu. Dobry początek, ale potem długo, długo nic, jakieś paryskie przepychanki, wreszcie bitwa pod piramidami w Egipcie. Kilka wystrzałów i koniec, bo ważniejsza była informacja, że Józefina zdradza swego wodza. Potem znów trochę paryskich przepychanek, pamiętna scena koronacji i wreszcie, gdzieś w połowie filmu, dostajemy ekranowe mistrzostwo czyli bitwę pod Austerlitz. Na takiego "Napoleona" się idzie do kina, w pamięci zostają takie właśnie sceny, jak bombardowanie zamarzniętego jeziora, pod którego pękającym lodem giną Austriacy. Potem znów salonowe nudy, rozwód, drugie małżeństwo, rodzi się wyczekany syn, a my czekamy na Napoleona zbliżającego się do Polski, wszak za chwilę ma uderzyć na Rosję. Siergiej Bondarczuk, kręcąc w latach 60. najbardziej spektakularny film w historii kina, czyli 431-minutową radziecką ekranizację "Wojny i pokoju", potrzebował kilku godzin na pokazanie kolejno marszu na Rosję, bitwy pod Borodino, wejścia do Moskwy, podpalenia miasta i ucieczki w niesławie. Scottowi wystarczyło kilkanaście minut na wszystko, z czego najwięcej miejsca zajęło ukazanie szoku Francuzów na widok opuszczonej i następnie podpalonej Moskwy. A potem wydarzenia toczą się jeszcze szybciej. Po jednej scenie walki z rosyjskim mrozem i zupełnym pominięciu bitwy narodów pod Lipskiem, od razu wracamy do ciepłej Francji, gdzie Napoleon podpisuje abdykację, potem kilka ujęć z wygnania na Elbie, wreszcie akcja zwalnia do przyzwoitego tempa, bo oto wódz wraca do Francji i rozpoczyna się "100 dni Napoleona", zakończone bitwą pod Waterloo.
Przed wyjściem do kina obejrzałem wspomniane wcześniej "Waterloo" (1970) Siergieja Bondarczuka, który dziwnym trafem po nakręceniu "Wojny i pokoju" otrzymał z Włoch zlecenie na kolejną superprodukcję z Napoleonem. Pomyślałem sobie, że trafiła się okazja do porównania tego samego tematu zrealizowanego w dwóch różnych epokach kina. Filmy Bondarczuka stanowią przykłady trzeźwego podejścia do wojen napoleońskich, czyli bierzemy pojedyncze epizody z tej gigantycznej machiny dziejów i budujemy z nich widowisko. W "Wojnie i pokoju" z racji metrażu (cztery filmy!) było tego nieco więcej - monumentalne bitwy pod Schöngrabern, Austerlitz i Borodino, ewakuacja Moskwy, wejście Francuzów, pożar miasta i ucieczka zdziesiątkowanych najeźdźców. "Waterloo" rozpoczyna się abdykacją, ale po napisach początkowych Napoleon jest już nazad i wszyscy czekamy na tytułową bitwę. Skupienie się na bitwach w obu filmach wynikało z realistycznego założenia - skoro mamy do dyspozycji kilkanaście tysięcy żołnierzy, udających na zmianę wojska obu stron, to budujemy dramaturgię wokół bitew i to one będą grały główną rolę. W Polsce miliony widzów nie szło na "Krzyżaków" dla Danuśki krzyczącej "Mój ci on!", tylko dla bitwy pod Grunwaldem. To takie proste. Sir Scott w trakcie radosnej dekonstrukcji mitu Napoleona i traktowania jego szlaku bojowego niczym teledysk, nie zapomniał jednak, że film musi się kończyć mocnym uderzeniem, ale nie Józefiny w twarz, tylko bitwą pod Waterloo. W tym momencie do filmu Scotta wchodzi Siergiej Bondarczuk, cały na biało, ponieważ ostatni akt "Napoleona" to po prostu skrócona (jakżeby inaczej) i słabsza wersja filmu "Waterloo". Mniejsza o to, że u Bondarczuka widać kilkanaście tysięcy biegających statystów, a u Scotta kilkanaście milionów ruchomych pikseli, w końcu na postęp w kinematografii nie ma się co obrażać. Chodzi o to, że to już było, że tu Ridley Scott nagle zdjął maskę nowatora i poszedł wytartym ściegiem.
Ale nawet to nie jest najgorsze, w końcu po raz drugi w ramach jednego seansu dostajemy to, po co przyszliśmy, czyli kawał solidnej batalistyki w kostiumie. Najgorsze jest to, że człowiek niby wiedział, ale jednak się łudził. Wiedział, że nie da się ogarnąć całego dorosłego życia Napoleona w jednym filmie. Ridley Scott coś tam wspominał, że ma wersję czterogodzinną, która pójdzie w streamie na platformie Apple, dla której całe to przedsięwzięcie zostało zrealizowane. Może to coś uratuje, ale powiedzmy sobie szczerze - cały życiorys Napoleona w jakichś przyzwoitych granicach, z szacunkiem i dla historyka i dla zwykłego widza, można objąć tylko serialem telewizyjnym. Długim, drogim, ambitnym i koniecznie kilkusezonowym. Jeszcze przed premierą filmu Scotta pojawiła się informacja, że Steven Spielberg przymierza się do produkcji serialu o Napoleonie dla HBO, z wykorzystaniem dokumentacji zebranej przez Stanleya Kubricka do filmu, który miał nakręcić na początku lat 70. (z Jackiem Nicholsonem w roli Napoleona!), ale nic z niego nie wyszło. Na razie nie wiadomo, jak Spielberg planuje zabrać się za swego Napoleona. Oby tylko wyciągnął wnioski z filmu Ridleya Scotta, który przy samobójczych założeniach twórczych miał tylko przebłyski dobrego kina, godnego swego bohatera.
4/10
Napoleon
- 2023
- reżyseria - Ridley Scott
- scenariusz - David Scarpa
- zdjęcia - Dariusz Wolski
- muzyka - Martin Phipps
- wystąpili - Joaquin Phoenix, Vanessa Kirby, Tahar Rahim, Ben Miles, John Hollingworth, Rupert Everett, Paul Rhys, Edouard Philipponnat
Adrian Szczypiński to filmowiec z Raciborza. Producent, reżyser i scenarzysta szeregu filmów o tematyce historycznej, m.in.: "Tajemnic kościoła św. Mikołaja", "Z biegiem Psinki", "Matki Polki" oraz "Ulitzki". Zawodowo od lat związany z Raciborską Telewizją Kablową.
Powinien jeszcze dodać dwie bardzo wyraźne sceny kopulacji....
Bardzo profesjonalna recenzja, która poszerza kontekst i z którą, jak z każdą fachową analizą sztuki, nie trzeba się zgadzać. Choć ja akurat, przyznając scenarzyście i reżyserowi pełną wolność realizacji swoich wizji, też nie całkiem rozumiem przechył w fabule na rzecz scen salonowych, kosztem np. batalistyki. Ciekawe co pokaże Scott w wersji reżyserskiej, która ma być w styczniu.
Kino to przede wszystkim rozrywka, u Scotta dostajemy totalny wypas kinowy. Oglądamy typowe, klasyczne ujęcia, pięknie skrojone kadry, obrazy oglądamy, taki lekko pożółky, kolor dodaje klimat epoki. Chociażby sceny kręcone koronacji, to są żywo przeniesione z tamtej epoki – natebene były wzorowane na obrazach z tamtych czasów. Sceny kręcone wieczorową porą, w pałacowych komnatach, były robione tylko przy świecach, i to widać, widać klasę reżysera. Film bez zbędnych fajerwerków, tak częste w obecnym kinie – slow motion czy speed rampy. To nie jest film stricte historyczny, Gladiator też nim nie był, robić zarzuty reżyserowi, że, nie trzyma się kurczowo historii – to śmieszne i nie zrozumienie istoty kina. Pan Szczypiński, popisując się wiedzą filmową, dokonując wiwisekcji na filmie jak chirurg, rozkładając film na części, zapomniał dodać, tych parę rzeczy, o których piszę.
Film to ważna dziedzina kultury współczesnej. Do kina przychodzą ludzie szukający rozrywki, ale także ciekawi świata, aktywni, pragnący razem przeżywać emocje (nie tylko w domowym zaciszu). Każdy film jest odbierany inaczej przez każdego z nas , ale zawsze skłaniający do refleksji, dyskusji, a nawet zaciętych sporów. Niewątpliwie obraz filmowy może zaciekawiać fabułą, dynamiczną akcją, zachwycić efektami specjalnymi, ale pozwala też w sposób silnie oddziałujący na emocje ukazać inny świat świat. I pamiętajmy fil to spojrzenie reżysera na dany temat , i każdy może widzieć go inaczej .
Też sie zawiodłem