Roksana Lewak: Mama nie odebrała mi marzeń o aktorstwie
Dostawała skrzydeł, gdy mogła grać na skrzypcach przed publicznością. Jej nauczyciel muzyki żartował, że zabierze ją na rynek i wśród gapiów poprowadzi zajęcia. Po czterech latach skrzypce zamieniła na taniec. Dziś Roksana Lewak kończy Państwową Wyższą Szkołę Teatralną w Krakowie. Raciborzanom zaprezentowała swój artystyczny kunszt w „Walcu serca”.
– Recital ten potwierdza, że ma pani talent wokalny i aktorski.
– „Walc serca” powstał dzięki pani Elżbiecie Biskup. Ja musiałam tylko pokochać te piosenki. Premiera odbyła się w Domu Spokojnej Starości w Opolu, gdzie swój ostatni etap życia spędziła autorka tekstów piosenek, poetka Irena Trojanek-Szmidtowa. Było to niesamowite przeżycie. Potem zaśpiewałam „Walc serca” w Raciborzu z Konradem Mastyło z „Piwnicy pod Baranami”. Gdy otrzymałam propozycję ponownego wystąpienia, zastanawiałam się co przedstawić. Tak bardzo jestem związana z moim miastem, uwielbiam tu wracać, tutaj zaczęła się moja aktorska przygoda. Obecnie kończę szkołę, są wakacje, jest jubileusz Mirażu, a nawet urodziny pani Eli – „Walc serca”, to klamra, która pięknie spina te wydarzenia. Pomimo, że mam wiele innych utworów, wybór podyktowało mi serce.
– Zanim postanowiła pani być aktorką, grała pani na instrumencie, tańczyła i śpiewała.
– Rodzice bardzo cierpieli, gdy zrezygnowałam ze skrzypiec. Uparłam się, że muszę tańczyć. Trafiłam do pani Aldony Krupy i tam spędziłam dziewięć cudownych lat. Byłam mażoretką, tańczyłam tańce ludowe, uczęszczałam na akrobatykę. Kuzynka Adrianna Górka, która wygrywała wszystkie programy poczynając „Od przedszkola do Opola” zachęciła mnie, żebym spróbowała śpiewać. Wystąpiłam na Festiwalu Piosenki Ekologicznej w Raciborzu i wygrałam. Pani Ela zaproponowała mi współpracę. To ona uzmysłowiła mi, że mam predyspozycje, aby zostać aktorką. Od tego momentu zaczęłam interesować się teatrem, piosenką aktorską i poetycką.
– Dziś jest pani już prawie na finiszu szkoły teatralnej w Krakowie.
– Zaczynam czwarty rok, dyplomowy, w którym trzeba przygotować dwa spektakle. Pierwszy „Alicję w krainie czarów”, oczywiście w wersji dla dorosłych na zajęciach z panią Olą Konieczną, aktorką Teatru Rozmaitości i reżyserką. Drugiego jeszcze nie znam. Sztuka realizowana będzie z reżyserem Marcinem Liberem lub Remigiuszem Brzykiem.
– Wcześniej studiowała pani również polonistykę w Opolu, czy pomogła w uzyskaniu indeksu w Krakowie?
– Na pewno byłam oczytana. Wybierałam teksty, których inni nie mieli. Poza tym statystowałam w teatrze opolskim. Zawsze też była przy mnie piosenka. Po „Walcu serca” otrzymałam propozycję z Radia Opole, gdzie użyczałam swego głosu w kabarecie „TeKa”. Teraz musiałam zawiesić tę współpracę, ponieważ trudno mi dojeżdżać z Krakowa do Opola.
– Wygrała pani również Ogólnopolski Festiwal Piosenki Aktorskiej „Reflektor” w Koszalinie.
– Studiowałam wtedy na drugim lub trzecim roku filologii polskiej w Opolu. Wtenczas poznałam akompaniującego mi Pawła Harańczyka, z którym współpracuję do dziś. To niezwykle uzdolniony muzycznie człowiek, który bardzo mi pomaga.
– Jak wypada wyobrażenie o aktorstwie z rzeczywistością?
– Jak każda mała dziewczynka marzyłam, żeby być aktorką. Po drodze jeszcze chciałam zostać łyżwiarką figurową, potem pracować w wojsku, a najdłużej – policjantką. Dopiero w liceum pomyślałam, że marzenia o aktorstwie mogą się spełnić. Żeby jednak dostać się do szkoły aktorskiej, trzeba włożyć wiele pracy i mieć dużo szczęścia. Wielkim oparciem dla mnie jest moja mama. Nigdy nie krytykuje moich decyzji. Nie pochodzę z bogatej rodziny i wiem, jak wiele wyrzeczeń finansowych poniosła, abym mogła dalej się kształcić, skorzystać z porad Doroty Zięciowskiej, zdobywać wiedzę w Art-Playu. Do szkoły aktorskiej nie poszłam więc z marszu, miałam już odpowiednie przygotowanie. Zresztą nie ma tam osób przypadkowych. Wdzięczna jestem dziś mamie, że wierzyła we mnie i nigdy nie odebrała mi moich marzeń.
– Kto jest dla pani największym autorytetem wśród aktorów?
– Mam to szczęście, że wszyscy moi ulubieni aktorzy mnie uczą. Nie potrafię wymienić jednej osoby, ponieważ każda stanowi dla mnie wzór do naśladowania. Nie wszystkie szkoły mają tak wybitnych wykładowców, takich jak np. prof. Jan Peszek, Krzysztof Globisz, Dorota Segda, czy Małgorzata Hajewska, od których można tak wiele się nauczyć.
– Czy są role, które chciałaby pani zagrać?
– Tak, najlepiej w filmie kostiumowym, z pogranicza starej baśni, uwielbiam Sienkiewicza. W teatrze marzyłaby mi się rola lady Makbet. Najlepiej sprawdzam się jako femme fatale, czy też w roli kobiety nieszczęśliwie zakochanej. Pani Dorota Segda kiedyś powiedziała mi, że jestem mistrzynią smutku. W aktorstwie piękne jest to, że bezkarnie można być kimś innym.
– A jak radzi sobie pani z trudnymi scenami?
– Kiedyś problemem był pocałunek. Pamiętam jak przeżywałam ten moment w szkolnej roli Julii w „Romeo i Julia”. Zastanawiałam się, co mój kolega sobie o mnie pomyśli. Dziś postrzegam to jako element mojego zawodu. W efekcie robimy to, a potem nawet o tym nie rozmawiamy, za wyjątkiem momentów, kiedy zastanawiamy się co poszło nie tak lub co należy poprawić.
– A co jeśli zdarza się wpadka na scenie?
– Profesor Peszek nauczył nas, żeby grać dalej i nie pokazywać publiczności, że coś jest nie tak. Zawsze przestrzegał, aby niczego nie zbić na scenie, bo to najgorsze co może się zdarzyć. Pech chciał, że w trakcie premierowego, egzaminacyjnego spektaklu stłukłam kieliszek. Nigdy wcześniej podczas prób nic takiego mi się nie zdarzyło. Cała podłoga była w szkle. Potraktowałam to jako przejaw uczuć do mężczyzny, którego bardzo kocham. Zaczęłam zbierać szkło, a nawet wkładać do kieszeni. Na szczęście nikt nie zauważył. Czasem zdarzają się też wpadki tekstowe, wtedy najlepiej zmienić interpretację i przekonać widza, że właśnie tak miało być.
– Oprócz gry ważna jest umiejętność poruszania się na scenie?
– Nasze ciało, głos to narzędzia pracy, które musimy szanować. Nie wyobrażam sobie, żeby zaprzestać pracy nad sobą. Ponieważ męczyły mnie wyrzuty, że przez ostatnie trzy tygodnie wakacji nic nie robiłam, zapisałam się do kolegi Tomka Jabłonki na boks. Początkowo czułam się skrępowana w męskim gronie, ale chłopcy obiecali, że nie będą mnie bić (śmiech). Dostaję popalić, ale jestem zadowolona.
– Kończy pani szkołę aktorską, jakie są pani dalsze plany?
– Chciałabym trafić do teatru. Teatr to prawdziwa sztuka, kiedy trzeba nauczyć się od początku do końca tekstu, przez dwie godziny być w pełni zmobilizowaną i oddawać siebie publiczności. W nagrodę otrzymuje się oklaski – to najpiękniejsze co może się zdarzyć. Nad filmem myśleć będę po dyplomie. Mam nadzieję, że na festiwalu szkół teatralnych, ktoś mnie zauważy i trafię do teatru. Poza tym zawsze mam w zanadrzu filologię polską, a ponieważ kocham dzieci, mogę uczyć je i prowadzić warsztaty teatralne. Robię to zresztą od trzech lat, gdy przyjeżdżam na wakacje do Raciborza.
– Co poradziłaby pani młodym ludziom, którzy dopiero marzą o aktorstwie?
– Najważniejszy jest kontakt z publicznością, żeby nabrać obycia, żeby nie wstydzić się siebie. Bardzo ważne jest też oczytanie. Każdy aktor musi czytać książki, bo czerpiemy z tego pomysły do ról. Na egzaminie otrzymałam zadanie, aby zagrać głodną wiewiórkę, potem wiewiórkę, która zjadła jednego orzeszka i na koniec najedzoną wiewiórkę. Trzeba mieć więc wyobraźnię, a tę rozwijają właśnie książki.
Fot. fotoeve
życzę powodzenia ,wytrwałości i dużo życzliwych widzów oraz oczywiście gorących braw ,