Pawlików schody do szczęścia [REPORTAŻ]
Choć rodzina Pawlików od lat związana jest z wsią, to jednak nie rolnictwo a rzemiosło stało się profesją przekazywaną z pokolenia na pokolenie. Pan Oskar zaczynał od kuchennych kredensów z giętego drewna, a jego synowie Walter i Bernard specjalizują się dziś w schodach, z którymi wiążą swą przyszłość. A że sportowego zacięcia im nie brakuje, kolejne stopnie stolarskiego wtajemniczenia pokonują sprintem.
Od betoniarki do stolarki
Nestor rodu Wiktor Pawlik w 1932 roku założył w Bieńkowicach zakład betoniarski. – Zaczynał od rur i kręgów betonowych. Te najmniejsze miały przekrój od 10 do 50 centymetrów, a osiemdziesiątki i setki brali ludzie na studnie – wspomina pan Oskar. Kiedy jego ojciec został wcielony do wojska, a następnie trafił do rosyjskiej niewoli, mama wzięła sprawy w swoje ręce i w 1940 roku dodatkowo rozpoczęła produkcję dachówek. – Robiło się je ręcznie. Do tej pory mamy cztery niemieckie formy, z których wtedy korzystano. To była ciężka praca, a poza tym brakowało podstawowych surowców. Żeby dostać cement, mama szmuglowała podczas wojny różne towary na tereny Czechosłowacji – opowiada pan Oskar. W ślady ojca poszedł jego młodszy brat Ginter, który przejął zakład rozszerzając produkcję o pomniki i szamba samospalające. Pan Oskar trafił zaś do klasy stolarskiej w szkole zawodowej w Raciborzu. – Od początku nie podobało mi się tam. W końcu poszedłem prywatnie na naukę do majstra Józefa Kotuli. Na praktyce w Sudole nauczyłem się wszystkiego co w tym rzemiośle było mi potrzebne – mówi pan Pawlik, który na egzamin czeladniczy przygotował biały kredens kuchenny. Członkom komisji egzaminacyjnej, w skład której weszli panowie Górny ze Studziennej i Łopacz z Raciborza, mebel przypadł do gustu. Młody czeladnik mógłby od razu zacząć pracę gdyby nie powołanie do wojska. – Wysłali mnie do Suwałk, tam gdzie najzimniej. Przez rok mieszkałem w koszarach carskich, aż przyszła komisja i zdecydowała, że nie nadają się one do zamieszkania i oddelegowano nas do Warszawy – wspomina.
Po powrocie do Bieńkowic pan Oskar pomagał ojcu w warsztacie betoniarskim. Ten, w ramach rewanżu, kupił mu pierwszą maszynę stolarską. W następne dwie zainwestował już sam. Na początku jego białe kuchnie, które robił w niewielkim pomieszczeniu za zakładem betoniarskim, trafiały do sąsiadów w Bieńkowicach, mieszkańców Pietraszyna, Tworkowa a nawet Czech. – Miałem taką niemiecką książkę, z której często korzystałem. Były tam pokazane różne wzory mebli, które wybierali sobie klienci – wspomina pan Pawlik. O tym jak ma wyglądać ich własna kuchnia zadecydowała żona Irena, z którą po ślubie zamieszkał w Nowej Wiosce.
Na ojcowiźnie brakowało wciąż miejsca na prawdziwą stolarnię. W rozwiązaniu problemu pomogła w końcu ciotka pana Oskara, która wyjeżdżając do Niemiec zapisała swoje gospodarstwo bratankowi. Stary dom i zabudowania gospodarcze stały się zalążkiem zakładu stolarskiego, który funkcjonuje w Bieńkowicach do dziś.
Schody z oknem na świat
W 1994 roku zakład ruszył pełną parą. – Lata 90. to był prawdziwy boom na okna i wszyscy stolarze w okolicy przerzucili się na ich produkcję. U nas stanowiły one 90 procent produkcji. Reszta to były drzwi. Mnóstwo osób wymieniało okna na nowe, a po powodzi zamówień było jeszcze więcej – tłumaczy Walter Pawlik, a jego ojciec dodaje, że były to głównie okna jednoramowe, obrotowe. Mimo ogromnego popytu i uwolnienia rynku sprzedaży wciąż były ogromne problemy z zakupem drewna. – Gmina dawała na drewno przydział, np. 16 m kw. Musiałem po nie jechać do Nadleśnictwa w Rudach, a potem do tartaku Hajduczka w Jejkowicach, który mi je odpowiednio ciął. Na zwykłe okna deski musiały mieć 45 mm, a na obrotowe 62 mm. Pocięte drewno musiało następnie przez dwa lata schnąć. Wybieraliśmy sosnę, bo jest lepsza w obróbce od świerku – tłumaczy pan Oskar. Niestety, dobre lata dla drewnianych okien niebawem skończyły się. Wyparły je plastikowe, produkowane seryjnie w fabrykach i w związku z tym konkurencyjne cenowo. Dziś w całej produkcji stolarni Pawlików drewniane okna stanowią zaledwie 10 procent. Prawdziwym oknem na świat stały się za to robione na zamówienie schody, na które wciąż pojawiają się zlecenia nie tylko z kraju, ale i z zagranicy. Jedno z nich pochodziło od Polaka mieszkającego na stałe w Niemczech. – Chciał, żebyśmy mu zrobili spiralne schody z jesionu. To była trudna i mozolna praca, a ja nie wiedziałem jak ją wycenić, zaproponowałem więc 5 tysięcy marek. Dla nas to były ogromne pieniądze, ale klient wydawał się zadowolony. Po jakimś czasie wrócił z następnym zamówieniem dla swojego kolegi, rodowitego Niemca. Zaproponował, abyśmy zażądali od niego 8 tysięcy marek i dali mu z tego 10 procent odstępnego. Wszyscy byli zadowoleni z transakcji – opowiada ze śmiechem pan Oskar. Dziś jest już na emeryturze, a rodzinną firmę oddał w ręce synów Waltera i Bernarda, którzy, według życzenia ojca, zarządzają nią równo po połowie. Przekazać władzę było jednak znacznie łatwiej niż zostawić pracę w stolarni. Dlatego trasę z Nowej Wioski do Bieńkowic pan Oskar pokonuje codziennie. – Co ja bym miał w domu robić? Fajki nie kurzę, pola nie mam, a tu się jeszcze na coś przydam. Prawa ręka boli mnie, jak to mówią, od „nieroboty”, to sobie ją rano zawiązuję bandażem elastycznym i jest lepiej – kwituje senior Pawlik i oprowadza nas po warsztatach, z którymi tak trudno mu się rozstać.
Drewniane taborety z odzysku
Mijamy budynki gospodarcze, pamiętające jeszcze przedwojenne czasy i wchodzimy do pomieszczenia, w którym pracownik lakieruje schody. – Najczęściej robimy je z jesionu, który ma podobne parametry twardości co dąb, ale jest od niego znacznie tańszy i dodatkowo ma ciekawą strukturę z wyraźnym rysunkiem słojów. Nie każdemu się to podoba, ale dla mnie to najpiękniejsze drewno – tłumaczy pan Walter, który w firmie pracuje już 32 lata i odpowiada za pomiary oraz montaże. W warsztacie poznajemy też jego młodszego brata Bernarda, który pilnuje produkcji. Taki podział sprawia, ze panowie nie wchodzą sobie w drogę i wzajemnie uzupełniają się. – Zarządzają sprawiedliwie po równo – tłumaczy ich ojciec, na którego pomoc i radę zawsze mogą liczyć.
Z przestronnego pomieszczenia stolarni dobiega muzyka klasyczna, w sam raz pasująca klimatem do przedwojennej niemieckiej frezarki, na której pan Oskar uczył się podstaw stolarstwa w Sudole. – Kupiłem ją na początku lat 60. od mojego mistrza Kotuli za 29 tysięcy złotych. Kiedyś ta maszyna zastępowała trzy inne, ale sprawdza się do dziś. Jest naprawdę niezawodna – mówi pan Pawlik, a ja dostrzegam z tyłu pod ścianą fragment kuchennego kredensu. To jeden z tych, który wyszedł spod ręki początkującego stolarza Pawlika i w stolarni znalazł ratunek przed śmietnikiem. Bo tu niczego się nie marnuje. Trociny i ścinki drewna wykorzystywane są do opalania i gdy tylko nie ma naprawdę srogiej zimy, to w zupełności wystarczają. Pod stołami stoją różnej wielkości drewniane taborety, które z odpadów, w wolnej chwili robi senior Pawlik. Przydają się w domu, stolarni, a nieraz trafiają na loterie podczas organizowanych w gminie festynów. Pan Oskar przyznaje, że gdyby któraś z wnuczek poprosiła go o mebelki dla lalek, bez problemu by sobie poradził. Z tymi większymi to już kwestia odpowiednich maszyn, więc łatwiej i taniej jest kupić gotowe. Ale okna, drzwi i schody do swoich domów Pawliki robią we własnej firmie. Tacy doświadczeni stolarze nie zadowoliliby się przecież produktami z supermarketu.
W rodzinnej stolarni ogromną wagę przywiązuje się do jakości wykonywanych tu przedmiotów. – Przed rozpoczęciem każdej pracy mierzymy poziom wilgotności drewna. Gdybyśmy tego nie zrobili, po jakimś czasie klient wróciłby do nas z reklamacją, że drewno zaczyna np. pękać, więc cała nasza robota poszłaby na marne – tłumaczy pan Walter, a jego ojciec dodaje: – Teraz praca jest dużo łatwiejsza niż kiedyś. Ja musiałem sobie ręcznie wszystkie rysunki i obrysy robić, a synowie potrzebują kilku chwil i wszystko mają w komputerze – tłumaczy mistrz. Jego następcy widzą potrzebę dalszego rozwoju. – Marzymy o maszynie CNC, sterowanej cyfrowo. W tej chwili produkcja schodów, przy wykorzystaniu frezarek i szlifierek, zajmuje nam tydzień, a na takiej maszynie wycięcie gotowych elementów trwa kilka godzin. Zdajemy sobie sprawę z tego jaki to ogromny koszt, więc skorzystamy pewnie z dofinansowania unijnego – podsumowuje pan Walter, który po pracy jest zapalonym kibicem. Były piłkarz LKS Owsiszcze i LKS Pietraszyn dziś kibicuje reprezentacji Polski, jeżdżąc na jej mecze. Młodszy Bernard, który kiedyś latał na paralotni wciąż interesuje się lotnictwem, a dla pana Oskara najlepszym sportem jest codzienna wizyta w stolarni. Na szczęście mistrz ma dwóch świetnych zawodników, którym może przekazać swoją wiedzę i doświadczenie.
Tekst Katarzyna Gruchot
zdjęcia Paweł Okulowski