Wspomnienie o starowiejskim proboszczu Franciszku Wańku
„Nunc dimittis servum tuum in pace.” – Teraz, o Panie, pozwól odejść swemu słudze w pokoju – napisano na nagrobku ks. Franciszka Wańka. Są to słowa z hymnu staruszka Symeona, który uważał, że może spokojnie umrzeć, skoro zobaczył 40-dniowego Jezusa podczas ofiarowania w świątyni. Rzadko zdarzało mi się przeżyć śmierć tak przygotowaną i spodziewaną jak u ks. radcy Franciszka Wańka. 18 marca upływa kolejna, 27 rocznica, jego odejścia.
Umarł na tym samym miejscu, gdzie się narodził: w Studziennej, w skromnym domku, który postawił na miejscu domu rodzinnego, w którym przyszedł na świat. Tu rozpoczął życie i tu je zakończył, choć los rzucał go w różne i dalekie strony.
Przyszedł na świat 14 lutego 1907 r. w rodzinie stolarza. Dzieci było sześcioro, więc w domu się nie przelewało: wszyscy jednak do czegoś doszli i coś znaczyli. Czterech z nich leży na cmentarzu studzieńskim.
Można się domyśleć, że warunki w domu nie były łatwe, wręcz surowe, może to one wykształciły stosunkowo twarde usposobienie ks. Franciszka Wańka. Owszem, był twardy, ale także dla siebie; przy tym prostolinijny i obowiązkowy. Miejscowi rówieśnicy wspominają go jako wysokiego i wysportowanego młodzieńca. Grał w drużynie palanta, ongiś popularnej tu dyscypliny sportu.
Nie było rodzinie łatwo pozwolić studiować najstarszemu synowi. Gimnazjum ukończył w Raciborzu, filozofię i teologię we Wrocławiu; święcenia kapłańskie otrzymał z rąk kard. Bertrama 28 stycznia 1934 r., a dwa dni później odprawił swoje prymicje w Studziennej, która wydała w latach trzydziestych aż dziewięciu kapłanów!
Początki kapłaństwa to krótkie zastępstwa w Komornikach i w Walcach na Opolszczyźnie. W październiku 1934 roku otrzymał przeznaczenie do Wittechinau, do Wendów, zamieszkujących okolice Zgorzelca. Ciężkie warunki; była to diaspora, czyli katolicy byli mniejszością wśród protestantów. Ks. Waniek opowiadał później jak to na rowerze zwoził dzieciaki na katechezę.
Podupadł na zdrowiu. Wysłano go na kurację do Głuchołaz, by podleczył płuca. W 1936 r. zostaje mianowany substytutem w Miedzianej Górze k. Jeleniej Góry. Mieszkał u sióstr w Janowicach, był ich kapelanem, a równocześnie zastępował chorego proboszcza. I tu była diaspora, ale przynajmniej zdrowe powietrze.
W 1940 r. został wikarym w Bytomiu w wielkiej parafii św. Jacka. Wspominał te trudne wojenne czasy jako najpiękniejsze. Podkreślał wielkie zgranie młodych księży; tu zaczęła się jego przyjaźń z ks. Wacławem Wyciskiem, późniejszym biskupem, z ks. Pawłem Krawczykiem, późniejszym wybitnym proboszczem w Bytomiu Bobrku. Gromadzili się, by razem się modlić i rozmawiać. A czasy były dramatyczne: zbliżał się front, szpital w Bytomiu zapełnił się żołnierzami niemieckimi z Ostfrontu, czyli z Rosji. Chorzy mieli zmasakrowane ciała, odmrożone i gnijące członki. Księża chodzili tam, by ich zaopatrzyć i porozmawiać. Bez upiększania rzeczywistości opowiadał ks. Waniek: „Jednych cierpienia nawracały do Boga, inni przeciwnie, przeklinali Boga i nas księży”. Jego przyjaciel wspomina, jak to w czasie bitwy o Bytom ks. Waniek wyczołgał się z bezpiecznej piwnicy i pod ostrzałem dotarł do rannego żołnierza, aby go zaciągnąć w chronione miejsce.
Po wojnie, w sierpniu 1945 r., został mianowany proboszczem w Sternalicach pod Olesnem. Był to czas odbudowy i naprawy zniszczeń wojennych.
Ks. Waniek był dobrym gospodarzem. Miał gust w urządzaniu wnętrz, nie znosił kiczu ani tandety, lepiej mniej a pięknie, zawsze z prawdziwego materiału nie ersatzu. Przy tym był oszczędny, może do przesady, ale trudno się dziwić, tak wychował go dom i ciężkie życie.
W roku 1962 został proboszczem parafii św. Mikołaja na Starej Wsi w Raciborzu po śmierci ks. Maksymiliana Poloczka. Miał wtedy 55 lat; może już był za stary, by być duszpasterzem miejskiej parafii. Zbyt wielkie były różnice między jego mentalnością i młodych kapłanów, jego pomocników. Wikary wtedy, to już nie ten, kim on był przed dwudziestu laty. Rodziły się konflikty. Także z parafianami miał trudności; nie przez wszystkich był akceptowany. Pisze w kronice o „krzyżu, który mu nałożono”.
Był jednak i tu dobrym gospodarzem. Jako jego wikary w latach 1962 – 1969 mogłem śledzić jego poczynania: dach i wieża zostały przykryte ocynkowaną blachą, wnętrze kościoła ozdobił dwoma pięknymi witrażami, plac kościoła został wybrukowany i, jako jeden z pierwszych proboszczów, odważył się przebudować prezbiterium, dostosowując je do potrzeb posoborowej liturgii. Gotycką nadbudowę ołtarza przesunął do ściany, otwarł prezbiterium i wyłożył marmurową posadzką, a na środku postawił ołtarz, który teraz, po 50 latach, wymieniono na nowy. Wprawdzie zarzucano mu wtedy, że „zamurował apostołów”, ale sądzę, że nakłaniał go do tego architekt, uzasadniając tym, że ściany będą bardziej gotyckie – unoszące w górę.
Gdy miał 70 lat prosił biskupa o przejście na emeryturę. Wtedy już panował spokój w parafii, ale częścią jego programu życia było, by umieć na czas się wycofać. Powołał się na słowa ojca duchownego z seminarium: „Panowie, módlcie się, byście wiedzieli, kiedy nadszedł czas, by wóz meblowy po was podjechał”. Biskup Wacław Wycisk, który zastępował zmarłego ks. bpa Jopa, radził poczekać, aż będzie nowy ordynariusz. Gdy urząd biskupa opolskiego objął Alfons Nossol, ponowił prośbę, a ten się do niej przychylił.
W 1978 r. przeniósł się ks. Waniek do Studziennej na miejsce rodzinne. Przedtem byłem jego podwładnym, teraz byłem dla niego „Szefem”, jak mnie półżartem nazywał. Przeżyliśmy razem dziesięć dobrych lat. Był wielką pomocą, zwłaszcza jako spowiednik. Tkwił w swoim środowisku – wśród krewnych i znajomych, czy raczej ich potomków. Tu przeżył złoty jubileusz kapłaństwa i swoje 80. urodziny. Wtedy przypuszczał, że nie dużo już mu pozostało życia. Mówił: „Mam z Panem Bogiem cichą umowę, prosiłem Go, by pozwolił mi dożyć 80 lat”. Dożył jednak 81, po czym zdrowie mu się raptownie pogorszyło. Pełen świadomości przyjął z moich rąk sakramenty święte. Lekka poprawa zdrowia pozwoliła mu na odprawianie Mszy św. w domu. Dnia 18 marca, po Mszy św. domowej, usiadł w fotelu i wiedział, że nadszedł koniec. Modląc się i przepraszając oddał Bogu ducha. Jego pogrzeb zgromadził wiernych z trzech parafii: Sternalic, Starej Wsi i Studziennej, a także z całego Raciborza.
Parafia św. Mikołaja miała po nim godnego następcę: ks. Radcę Reinholda Porwola.
ks. Jan Szywalski