Oblicze nie ręką ludzką malowane
Ks. Jan Szywalski przedstawia: „Ujrzał i uwierzył” - pisze św. Jan Ewangelista o „owym uczniu”, czyli o sobie samym, kiedy wszedł do pustego grobu razem z Piotrem w wielkanocny poranek. Co takiego zobaczył, że uwierzył?
Całun turyński
W Turynie przechowuje się najdroższą relikwię po Panu Jezusie – płótno, w które owinięto Jego ciało po śmierci i złożono w grobie. Św. Mateusz opisuje w swej Ewangelii, że Józef z Arymatei po straceniu Jezusa poprosił o Jego ciało. Zdjęto je z krzyża, owinięto w płótna i złożono w grobie, jakby w jaskini wykutej w skale zamkniętą następnie dużym kamieniem. W poranek wielkanocny po niewiastach przybyli do grobu właśnie Piotr i Jan. „Biegli oni obydwaj razem, lecz ów drugi uczeń wyprzedził Piotra i przybył pierwszy do grobu. A kiedy się nachylił, zobaczył leżące płótna, jednakże nie wszedł do środka. Nadszedł potem także Szymon Piotr, idący za nim. Wszedł on do wnętrza grobu i ujrzał leżące płótna oraz chustę, która była na Jego głowie, leżąca nie razem z płótnami, ale oddzielnie zwiniętą w jednym miejscu. Wtedy wszedł do wnętrza także ów drugi uczeń, który pierwszy przybył do grobu. Ujrzał i uwierzył” (J 20,4-8).
Wymienione tu „leżące płótna” – całun, przeszły długą drogę, aż znalazły się w Turynie. Nabrały nowego znaczenia, gdy je w 1898 r. po raz pierwszy sfotografowano. Negatyw odbitej w zarysach postaci Jezusowej stał się pozytywem. Badania wieku metodą radioaktywnego węgla dały wprawdzie datę powstania płótna w latach 1215 – 1230, ale okazało się, że w pobranej małej próbce materiału były delikatne nici późniejszego pochodzenia, wszyte, gdy zakonnice naprawiały go po pożarze w 1532 r. Śladami pożaru są dziury. Całun był wtedy złożony, dlatego, choć upalił się tylko jeden róg, dziur jest więcej; na szczęście nie zniszczyły odbicia postaci Chrystusa.
Żaden wizerunek, żaden tekst na ziemi nie odzwierciedla z dokładniejszymi szczegółami tego, co autorzy Ewangelii opowiadają o męce i śmierci Jezusa.
Na płótnie, nikt nie wie jakim cudem, utrwaliło się duże, podwójne odbicie Jezusa ubiczowanego bez litości i ukrzyżowanego. Ułożono Go na prawym końcu długiego na cztery metry płatu materii i przykryto lewym końcem. Na prawej stronie odbił się grzbiet i tył ciała, na lewej przód, twarz, klatka piersiowa, nogi i smukłe dłonie. Zmarły trzyma je skrzyżowane na podbrzuszu. Gwoździe przebiły Mu przeguby dłoni i stopy. Ślady krwi na Jego prawym przedramieniu świadczą, że ukrzyżowany musiał dźwigać się na krzyżu, aby zaczerpnąć powietrza, aż wreszcie oddał ostatnie tchnienie. Wykazali to biegli sądowi. Krwawe znamię po prawej stornie Jego klatki piersiowej jest wyjątkowo duże. Z niej wypłynęła krew i woda, czyli surowica i utworzyły plamę nie tylko z przodu płótna, ale także po prawej stronie pleców. Trupia krew. Widoczne są inne rany zadane Jego żywemu ciału: prawy policzek jest napuchły aż do oka, podobnie jak brew; nos jest złamany u podstawy, broda postrzępiona i sklejona, górna część pleców przeraźliwie zmaltretowana. Pełno śladów po biczowaniu na grzbiecie i kończynach. Tylko nad lewą stopą niewielki fragment pozbawiony jest zranień. Poza tym miejscem wszędzie ślady krwi. Ten człowiek leży kompletnie nagi, z tyłu i przodu, jak matka go zrodziła. Bóg ogołocony!
W jaki sposób odbicie Ciała dostało się na płótno? Są plamy krwi, są pozostałości olejków, którymi namaszczano ciało. Ale oprócz tego są jeszcze kontury ciała, delikatne jak cień, na pewno nie malowane ani odciśnięte, ale jakby lekko wypalane, na ułamek mikrona wnikające w płótno. Nie ma innego wytłumaczenia, jak to, że ciało na krótką chwilę wydało ze siebie promieniowanie. Czyżby całun dał nam świadectwo nie tylko o śmierci ale też o zmartwychwstaniu? Próbowano już wyjaśnić powstanie konturów ciała tym, że rozżarzoną figurę wielkości człowieka włożono na chwilę w płótno, ale to prowadzi do absurdu. Nie widać też żadnych śladów przesuwania ciała, rozmazów krwi, które musiałyby powstać, gdyby ciało wyjęto z płótna. Ciało po prostu znikło, wypromieniowało z całunu, pozostawiając delikatny ślad swych kształtów. Dla niewierzącego kłopotliwy problem, dla wyznawców Chrystusa podbudowa wiary.
Chusta z Manoppello
Od 2004 r. głośno jest o innej relikwii: o chuście z Manoppello. Ma niewielkie rozmiary 17,5 na 24 cm. Wykonana jest z najcenniejszego kiedyś materiału bisioru, jedwabiu morskiego, czyli z nici uzyskanych z małż morskich. Jest cienka, powiewna i prawie przezroczysta, o ciepłej jasnobrązowej barwie. Nie da się na niej absolutnie malować. Spojrzenie znajdującej się na niej twarzy jest przenikające, emanujące ciepłem i jakby trochę zdumione. Usta nieco rozchylone sprawiają wrażenie jakby Chrystus chciał przemówić. Prawy policzek jest zauważalnie nabrzmiały. Nad górną wargą dostrzec można delikatny zarost. Niewielka broda okrywa podbródek. Twarz Jezusa jest jednakowo widoczna zarówno z przodu jak i tyłu wizerunku. Oblicze jest przejrzyste, bowiem patrząc na nie można rozpoznać przedmioty umieszczone bezpośrednio za nim. Obraz jest delikatnie barwny.
Chusta znajduje się w Manoppello od 1638 r. Prawdopodobnie jest to ta sama, którą pokazywano w Rzymie w bazylice św. Piotra, schowana na prowincji podczas grabieży Rzymu w 1527 r.
Twarz Chrystusa jest identyczna w rozmiarach co na Całunie turyńskim. Nie ma jednak na niej ani ran – są zagojone – ani plam krwi. Oczy są otwarte. Tę drogocenną chustę położyła prawdopodobnie Maria Magdalena na twarz Chrystusa, już utulonego całunem, aby uczcić zmarłego Mistrza. Taki był zwyczaj. Można postawić śmiałą, ale uzasadnioną tezę, że w chwili zmartwychwstania promieniowanie (?) wychodzące z Jego ciała utrwaliło (wypaliło) zarysy martwego ciała na Całunie, zaś na wierzchniej chuście obraz twarzy Jezusa już zmartwychwstałego. Byłaby to owa chusta, o której mówi Ewangelia, że „leżała nie razem z płótnami, ale oddzielnie zwinięta w jednym miejscu”. I, że właśnie ją święty Jan „ujrzał i uwierzył”.
Dla nas – „Tomaszów XXI wieku”, którzy chcą zobaczyć i dotknąć niewątpliwie przyczynek do wiary w Jezusa ukrzyżowanego i zmartwychwstałego.