Pogromcy królewskiego dystansu. O tym jak raciborscy policjanci biegali w Barcelonie
Dwaj policjanci raciborskiej komendy udowodnili, że „chcieć, to móc”. W tym miesiącu na swoją listę przebiegniętych maratonów wpisali kolejny – barceloński.
Twierdzą, że biegają rekreacyjnie – dla uspokojenia nerwów, w celu poprawy zdrowia oraz z myślą o jeszcze większym samospełnieniu. Poznali się w pracy – w Komendzie Powiatowej Policji w Raciborzu, jeden zainspirował do aktywności fizycznej drugiego. Łukasz Skwarecki przebiegł dotychczas trzy maratony, z kolei Janusza Mrozka można już nazwać weteranem – ukończył osiemnaście królewskich dystansów.
Obaj startują pod szyldem raciborskiego, nieoficjalnego stowarzyszenia Easy Run, skupiającego miejscowych pasjonatów biegania. To grupa, o której słyszało niewielu raciborzan, a szkoda, bo zrzesza kilkudziesięciu śmiałków, którzy biorą udział w imprezach na całym świecie. – Można powiedzieć, że Easy Run jest określeniem identyfikującym biegaczy z Raciborza. Na koszulkach umieściliśmy swoje logo oraz godła Polski i Raciborza, dzięki czemu wyróżniamy się w tłumie, promując przy okazji nasze miasto – zdradza Janusz Mrozek, a Łukasz Skwarecki dodaje: – Jest to również forum wymiany informacji, wiedzy, doświadczenia, które daje nam możliwość dzielenia się wrażeniami z różnych zawodów sportowych oraz spostrzeżeniami dotyczącymi samego biegania.
Od zera do bohatera
Dla nich nie ma rzeczy niemożliwych. Świadczy o tym doskonale ich historia. Jeszcze cztery lata temu, do głowy nie przyszłoby im, że każdy, nawet oni, może przebiec maraton. „Nawet oni”, bo jeden karierę sportową zakończył jeszcze jako nastolatek w MKS SMS „Victoria” Racibórz, drugi miał wcześniej z bieganiem tyle wspólnego, co ja z lotami w kosmos. – W szkole średniej biegałem krótkie dystanse: 600 oraz 800 metrów, więc nijak ma się to do wyczerpującej, liczącej ponad 42 kilometry trasy. Mimo wszystko, za młodu przyzwyczaiłem się do wysiłku i tych wszystkich obciążeń jakie ze sobą niesie oraz nabyłem podstawowe umiejętności i wiedzę, która zaprocentowała po latach – ocenia Łukasz Skwarecki i kontynuuje: – Jakiś czas temu wróciłem do biegania, ot, tak dla przyjemności. W końcu namówiono mnie na start w raciborskim biegu na 10 kilometrów. Miałem lekkie opory, ponieważ bardzo długo nie biegałem. Stwierdziłem jednak, że zaryzykuję. Wystartowałem bez przygotowania i – o dziwo – udało mi się pobiec w niezłym stylu – mówi z satysfakcją pan Łukasz.
Janusz Mrozek nie kryje, że początkowo podchodził do tego typu aktywności sceptycznie. Co prawda z czasem coraz chętniej wychodził pobiegać, ale jego przebieżki niewiele miały wspólnego z systematycznym treningiem. – Zawsze patrzyłem na maratończyków z podziwem, zadawałem sobie pytanie: jak oni to robią. Dystans 42 kilometrów wydawał mi się tak ekstremalny, że aż niemożliwy do przebiegnięcia. Dziś nie potrafię do końca wytłumaczyć tego, jak to się stało, że i ja podjąłem to wyzwanie – przyznaje Janusz Mrozek, który, patrząc z perspektywy czasu, przeszedł drogę od „kanapowego” do aktywnego trybu życia. – Któregoś listopadowego dnia 2010 roku zadzwonił do mnie kolega z informacją, że planuje wyjazd na maraton do Jerozolimy. Zapytał czy byłbym zainteresowany. Zgodziłem się bez wahania, mimo iż mieliśmy jechać już za cztery miesiące – wspomina pan Janusz i kontynuuje: – Perspektywa zwiedzenia tego świętego miejsca była niezwykle kusząca, a skoro przy okazji mogłem spróbować zmierzyć się z maratonem, to postanowiłem ostro wziąć się za bieganie.
Po poradę w kwestiach treningowych poszedł do… Łukasza Skwareckiego. – Pamiętam jak Janusz przyszedł do mnie i zapytał, czy pomogę mu się przygotować do maratonu. Wiedział, że kiedyś zajmowałem się lekkoatletyką, ale nie zdawał sobie sprawy z tego, że nie mam pojęcia o biegach maratońskich – śmieje się Skwarecki, który jednak o zaliczeniu choćby jednego królewskiego dystansu marzył od zawsze. – W czasie tamtej rozmowy zadałem sobie pytanie: skoro Janusz może, to dlaczego nie mógłbym spróbować i ja?
Janusz Mrozek przyznaje, że celem minimum było dobiegnięcie do mety jerozolimskiego maratonu, co nie udaje się przecież każdemu. Plan wykonał, nawet z nawiązką, osiągnął bowiem przyzwoity jak na biegającego amatorsko debiutanta rezultat 4 godzin i 11 minut. Do maratonu w Jerozolimie, jak sam twierdzi, będzie mieć sentyment do końca życia. Wspomina, że trasa biegu nie należy do łatwych – pagórkowaty teren oraz wysoka temperatura nie ułatwiają biegu. Mimo to, Mrozek poleca ten bieg każdemu, choćby z uwagi na miejsce, w którym się odbywa. – Atmosfery związanej z pobytem w Jerozolimie się nie zapomina. Otoczka małego, bo liczącego około dwóch tysięcy uczestników, biegu jest niesamowita. Tam naprawdę, jak nigdzie indziej, odczuwalny jest duch historii oraz klimat tygla religijno-kulturowego – opowiada Mrozek, który za granicą biegał jeszcze w kilku nie mniej malowniczych miejscach: Pradze, Petersburgu i Rzymie. – Pragę doceniam za organizację maratonu oraz przygotowanie ciekawej trasy biegu, którą poprowadzono szlakiem najbardziej znanych historycznych miejsc stolicy Czech, w znacznej części wzdłuż brzegów rzeki Wełtawy, przy całkowitym wyłączeniu ruchu samochodowego. Maraton w Petersburgu miał swoją specyficzną otoczkę. Samochodowy wyjazd za wschodnią granicę i załatwianie wszystkich niezbędnych formalności granicznych, był przygodą samą w sobie – opowiada Janusz Mrozek. Ogrom Petersburskich pałaców, cerkwi i innych zabytków w niczym nie ustępuje ich odpowiednikom w Europie Zachodniej, a szerokość ujścia rzeki Newy do Bałtyku nie ma sobie równych.
Imprezy w Rzymie nie trzeba chyba reklamować. Choć maraton nie jest najłatwiejszy z uwagi na dużą ilość kostki brukowej i kilka sporych podbiegów, atmosfera tych zawodów jest magiczna. Odśpiewanie włoskiego hymnu narodowego przez kilkunastotysięczny tłum maratończyków, zgromadzonych przed startem na wyjątkowo szerokiej ulicy del Fori Imperiali, znajdującej się u podnóża Colosseum, zapada na zawsze w pamięć.
Najlepszy wśród Polaków
W marcu tego roku nasi bohaterowie podjęli wyzwanie przebiegnięcia jednego z najbardziej prestiżowych maratonów. Barcelona kusiła ich od dawna. Dla Skwareckiego był to pierwszy tak duży zagraniczny bieg, dla jego bardziej doświadczonego kolegi – co prawda kolejny wypad za granicę, ale za to wyjątkowy, zważywszy na uroki stolicy Katalonii i renomę tamtejszego maratonu. – Decyzję o wyjeździe do Hiszpanii podjęliśmy na początku stycznia. Przez dwa miesiące trenowaliśmy ciężko cztery-pięć razy w tygodniu – informują policjanci. Łukasz Skwarecki tak wspomina przygotowania: – Szczerze mówiąc, maraton w Barcelonie jest pierwszym, przed którym zdecydowałem się na systematyczne treningi. Wcześniej podchodziłem do takich imprez dosyć spontanicznie – do maratonu katowickiego na przykład przygotowywałem się jakieś dwa tygodnie i nie były to treningi w pełnym tego słowa znaczeniu. W przypadku Barcelony, nasza motywacja, jak i zaangażowanie były o wiele większe. Wiedzieliśmy, że aby osiągnąć zadowalający nas wynik, musimy dać z siebie sto procent w okresie przygotowawczym – przyznaje pan Łukasz, dorzucając, że do zadania podszedł na tyle poważnie, że sięgnął nawet po fachową literaturę, z pomocą której opracował odpowiedni dla swojego organizmu plan treningowy.
– Moje założenie było takie, aby w Barcelonie uzyskać czas o sześć minut lepszy niż w ostatnim maratonie. Mój rekord wynosił 3 godziny i pięć minut, więc wyzwanie było duże – ocenia już po fakcie Skwarecki. – Wielu biegaczy mówi, że taką magiczną barierą dla osoby amatorsko biegającej maratony jest rezultat trzech godzin. Taktycznie poukładałem sobie to tak, aby każdy kilometr pokonywać w czasie 4:10-4:15 minut, co dawało łącznie mniej niż trzy godziny. Po pierwszych kilkudziesięciu minutach byłem jednak przerażony tym, że biegnę zbyt szybko. Na szczęście stwierdziłem, że być może to jest „ten” dzień, więc podjąłem ryzyko i nie zwolniłem tempa – mówi maratończyk, który, jak się miało okazać, podjął najlepszą z możliwych decyzji. Organizm od pierwszego kilometra sygnalizował mu, że warto postawić wszystko na jedną kartę. Skwarecki przybiegł na metę z kapitalnym czasem 2 godzin 47 minut oraz 9 sekund, dzięki czemu pobił swój życiowy rekord i uplasował się na 172 miejscu wśród ponad 19 tysięcy zgłoszonych uczestników. Zaskoczył sam siebie wygrywając rywalizację z 210 Polakami, biorącymi udział w imprezie.
Janusz Mrozek również poprawił swój życiowy czas, jednak, jak twierdzi, gdyby nie kontuzja kolana, której nabawił się dwanaście dni przed wylotem do Hiszpanii, rezultat mógłby być jeszcze lepszy aniżeli osiągnięte 3 godziny 20 minut i 23 sekundy. – Przez kontuzję moja życiowa forma musiała się obniżyć. Szkoda, że nie mogłem zrealizować wszystkich założeń treningowych. Znany w sportowych kręgach, raciborski rehabilitant, w ostatnich dniach przed wyjazdem do Barcelony, „postawił mnie na nogi”, jednak start w maratonie pozostał loterią. Na szczęście kontuzja nie przeszkodziła w ukończeniu biegu w rekordowym czasie.
– Pamiętam jak po maratonie w Katowicach powiedziałem Januszowi, że gdy zejdę poniżej 2 godzin i 50 minut, przechodzę na emeryturę – żartuje Łukasz Skwarecki. – Muszę oswoić się z tym rezultatem. Czy da się go polepszyć w kolejnych biegach? Mam taką nadzieję, choć wymagałoby to równie czasochłonnych i systematycznych przygotowań – dodaje.
W głowach raciborskich maratończyków kłębią się pomysły kolejnych biegów, jednak szczegółów nie chcą zdradzać. – W cztery lata przebiegł pan osiemnaście maratonów, gdy spotkamy się za kilka lat, będzie mieć ich pan na koncie pewnie ze sto – zagaduję do Janusza Mrozka. – Jeśli zdrowie i żona pozwolą, to zrobię wszystko aby kontynuować tę przygodę z podobną częstotliwością. Zdarzyło się, że w celu zdobycia odznaki „Korony Maratonów Polskich”, zaliczyłem trzy takie biegi w ciągu miesiąca. Był to ogromny wysiłek dla organizmu – przyznaje 38-letni Mrozek. – Chciałbym kiedyś wziąć udział w biegu na innym kontynencie, ale ze względów finansowych nie dopuszczam na razie tych myśli zbyt blisko siebie – dopowiada policjant, a jego rówieśnik Łukasz Skwarecki dorzuca: – Świetny bieg organizują podobno w Rotterdamie i w Paryżu. W sferze marzeń, póki co, pozostają maratony w Berlinie, Londynie, Tokio czy Nowym Jorku. Czas pokaże czy będzie nam dane tam wystartować. Jesteśmy jeszcze w miarę młodzi, a świat stoi przed nami otworem.
Wojciech Kowalczyk