Sprawia, że hospicjum to również życie, a nie tylko umieranie
Kapłan, człowiek ogromnej wiary, poprzez którą próbuje zjednać sobie ludzi w ich najtrudniejszych, bo ostatnich momentach życia. Duszpasterz, który w prawdzie, sakramentach i modlitwie stara się nieść pocieszenie, czasem ulgę, a przede wszystkim pojednanie z Bogiem. Ks. Henryk Wycisk wiedział, że będzie niełatwo, gdy funkcję kapelana w raciborskim hospicjum zaproponowała mu kierująca nim lek. med. Lucyna Rajczykowska. Do dziś żartuje, że to wybór padł raczej na patrona – św. Józefa, pod którego wezwaniem jest ocicka parafia, a nie na jej ówczesnego proboszcza.
– Trudno dziś wyobrazić sobie hospicjum bez człowieka od ludzkiej duszy, duchowego przewodnika?
– Hospicjum nie może istnieć bez duszpasterza. Sfera duchowa jest bardzo ważna i to nie tylko dla wierzących, bo zwłaszcza w takich momentach życia potrzebna jest wiara. Chociaż, gdy przyjechała pani doktor i opowiedziała o swoich planach związanych z hospicjum i że koniecznie potrzebuje kapelana, nie mogłem sobie wyobrazić na czym miałaby polegać moja tam obecność. Miałem zerowe doświadczenie. Dziś nie wyobrażam sobie, żebym mógł być tego obowiązku pozbawiony. W opinii zespołu hospicyjnego, a przede wszystkim rodzin, istnieje przekonanie, że jestem na swoim miejscu.
– Świadomość misji do spełnienia wobec chorego z pewnością wydawała się niełatwa?
– Tworzył się fajny zespół, do którego ludzie docierali różnymi drogami. Żeby lepiej zrozumieć na czym polega działalność hospicyjna zaczęliśmy jeździć na fora hospicyjne do Gdańska, Krakowa, Mysłowic. Zafascynował nas śp. ks. Eugeniusz Dutkiewicz, który był pionierem ruchu hospicyjnego w Polsce. Swoją ideę potrafił zaszczepić w ludziach, którzy z nim się spotykali. Pomagał zrozumieć, czym jest posługa w hospicjum, pięknie przekazywał swe doświadczenia. Sprawił, że czułem potrzebę, żeby coraz bardziej w to wchodzić, interesować się, dać się temu pochłonąć. Dużo przebywaliśmy razem w zespole, dużo razem wyjeżdżaliśmy, to nas łączyło i coraz bardziej pozwalało zrozumieć, co to znaczy być w hospicjum.
– Każdy w hospicjum pełni swoją rolę, a jaką ma w nim kapelan?
– Po prostu być, po bożemu i po ludzku z człowiekiem, który doświadcza śmiertelnej choroby. Być po bożemu i po ludzku z rodziną tego człowieka, bo ta rodzina bardzo często jest zagubiona. Nie wiedzą co robić, nie potrafią się w tej sytuacji odnaleźć. Staram się więc człowieka chorego oswoić z jego stanem ducha i ciała, powoli oswoić rodzinę i sprawić, żeby do pewnego stopnia sytuacja stała się „normalna” w swej „nienormalności”. Sprawić, żeby rodzina nie czekała tylko na koniec, ale żeby poczuła, że hospicjum to życie, a nie tylko umieranie. Terminalnie chory człowiek ma pełne prawo do komfortu życiowego, związanego z jego odchodzeniem. Nie musi odejść w stanie bólu i w otoczeniu ludzi, którzy nie wiedzą jak się zachować w obliczu cierpienia i śmierci. Trzeba najpierw zaakceptować sytuację, co jest bardzo trudne, ale można się tego uczyć poprzez kontakt z zespołem hospicyjnym.
– Pewnie również księdzu niełatwo było znaleźć się, szczególnie podczas pierwszych wizyt u chorego?
– Jako kapelan nie wchodzę do takiego domu w majestacie swej władzy duszpasterskiej. Jeżeli wchodzę w konkretną sytuację człowieka chorego, w obręb jego rodziny, to najpierw jestem człowiekiem, który słucha, wręcz więcej słucha niż mówi, patrzy, uczy się tego człowieka, każdy jest bowiem inny. Jedni przeżywają swą chorobę w cierpieniu, w stanie totalnego buntu, żalu, pretensji, braku wyciszenia, inni są w stanie rezygnacji i apatii życiowej. Trzeba więc patrzeć, słuchać i uczyć się tego, co to znaczy być z tym człowiekiem i jego rodziną. To przychodzi z czasem, Pan Bóg daje tę łaskę. Idę do chorych jako człowiek wierzący w Pana Boga i dzielę się swoją wiarą. Powiem szczerze, że gdybym nie wierzył w Pana Boga, nie wiem czy miałbym odwagę pójść do tych ludzi.
– Co jest najtrudniejsze?
– Trzeba wyzbyć się taniej, opacznie rozumianej pociechy, która nie polega na pięknych gładkich słowach w rodzaju „jakoś to będzie”. Pociecha w takiej sytuacji polega na tym, aby być z tym człowiekiem, po bożemu i po ludzku. Każdy z naszego zespołu doświadcza tego indywidualnie, bo inne jest moje „być po bożemu i po ludzku”, jako kapelana a jeszcze inne lekarza, pielęgniarki, czy psychologa. Jakbym nie miał wiary, nie potrafiłbym przełamać oporu, lęku, żeby tam pójść. Ja też się jeszcze czasami tak po ludzku boję, bo pierwsze zetknięcie nie jest łatwe. Doświadczyłem jednak, że gdy idę z moją osobistą wiarą, jako świadek obecności Pana Boga, jako wierzący ksiądz, to wtedy zupełnie inaczej zaczynam budować relacje i nawet to mi się udaje. Po krótkim czasie obcowania z chorym i jego rodziną, wydaje się nieraz jakbyśmy się już „od zawsze znali”. To nie jest jednak tylko moja zasługa, ale dar od Pana Boga.
– Sytuacje, którym ksiądz wraz z zespołem hospicyjnym musi stawić czoła wydają się być zwykle podobne?
– Każde spotkanie, każda moja obecność wiąże się z niepowtarzalnością. Za każdym razem staję przed wielką nieznaną, sam uczę się rodziny, obcowania z nią i człowiekiem chorym. Nie jest to proste. Niedawno byli u mnie rodzice 10-letniego dziecka, które zmarło na raka, i które pochowałem z nimi przed rokiem. Krótko przed śmiercią miałem okazję je poznać i jego rodzinę. Dziecko zdążyło przyjąć pierwszą komunię, wkrótce potem zmarło. Miałem i mam z nim duchową więź, urodziło się w dniu mojego chrztu świętego. Modlę się za nie i za jego przyczyną, bo wiem, że jest to święte dziecko i wierzę że jest blisko Pana Boga w wieczności.
– Czy jest różnica między udzielaniem ostatniego sakramentu namaszczenia chorych przez proboszcza, a niesieniem wsparcia terminalnie chorym przez kapelana hospicjum?
– Zasadnicza. Gdy jako proboszcz idę z posługą sakramentalną, to pełnię ją w ramach jakby zwyczajnej służby duszpasterskiej. Tutaj natomiast muszę ludzi z tym oswajać, częstokroć są to ludzie zagubieni życiowo, często bez więzi sakramentalnej. Nie wiedzieli, że jest możliwe uporządkowanie tego przed Panem Bogiem. Oswajanie z tą myślą następuje nieraz powoli, nieraz przychodzi spontanicznie. Czasem nie muszę niczego proponować, a ludzie po krótkim już kontakcie proszą o spowiedź, a nawet uregulowanie innych spraw.
Zdarzają się i tacy pacjenci, którzy nie mają potrzeby rozmowy ze mną. Wystarczy im, że przyjdzie ksiądz z parafii. Wtedy nie „pcham się na siłę”.
– Czy u kresu życia, odchodzący faktycznie potrzebują uporządkowania spraw wynikających z ich wiary?
– Tak się nierzadko zdarza. Kobieta, którą znałem skądinąd miała nieuporządkowane sprawy małżeńskie. Pomimo, że w jej sytuacji nie było potrzeby, by je sakramentalnie uporządkować, postanowiła zawrzeć związek małżeński. Ślub się odbył, byli świadkowie, rodzina, udekorowane mieszkanie. Udzieliłem wtedy wszystkich sakramentów: spowiedzi, małżeństwa, komunii świętej i sakramentu chorych. Pierwszy raz w życiu miałem taką sytuację. Oboje byli bardzo szczęśliwi, odbyło się nawet skromne przyjęcie ślubne. Pani świadoma swego odchodzenia zmarła w tydzień później.
Podobnie było z młodym policjantem, którego w czasie życzliwej rozmowy zapytałem, czy nie chciałby skorzystać ze spowiedzi. Przyznał, że musi do tego dojrzeć i da mi znać. W święto Wniebowstąpienia Pana Jezusa, po pierwszej mszy świętej, dwóch policjantów poprosiło, abym przyjechał do chorego kolegi z komunią świętą. Wsadzili mnie do policyjnego wozu i zawieźli na włączonym kogucie. Mężczyzna zdążył się wyspowiadać, przyjąć komunię, udzieliłem mu też sakramentu chorych. Wierni przeżyli jednak szok, gdy policja „zwinęła” proboszcza. (śmiech)
– Czym jest dla kapelana praca w hospicjum?
– W relacjach z człowiekiem chorym i rodziną weryfikuje się moja wiara. Muszę wejść w ich trudną sytuację jako człowiek, który ma ugruntowaną wiarę, nie tylko prywatnie, ale jako ksiądz katolicki, który jest człowiekiem Kościoła. Może brzmi to wzniosłe, ale taka jest prawda, nie mogę nikogo oszukiwać, łudzić nadziejami, używać pustych słów. Nie zamęczam, ale proponuje wspólną modlitwę, zwykle przystają na to, bo w takiej sytuacji jest ona wspomożeniem, budzi nadzieję.
Lata pracy z pacjentami terminalnie chorymi, sprawiają że wszystkim nam pracującym w hospicjum grozi wypalenie, przed którym próbujemy się bronić. A to, że jestem również normalnym duszpasterzem, proboszczem pomaga mi zachować życiową równowagę.
Ewa Osiecka
Ks. Henryk Wycisk, jest kapłanem od 42 lat. Pochodzi z Wierzchu koło Głogówka, wyświęcony 20 maja 1973 r., został wikarym w Krapkowicach – Otmęcie, Wielowsi i Zabrzu. W 1982 r. objął parafię w Makowie, potem w Raciborzu Ocicach, a obecnie jest proboszczem w Bolesławiu. Z Hospicjum Św. Józefa w Raciborzu związany jest od 25 lat.