Leszek Olszewski - władca ringu
Mieszkał w jednym pokoju z Andrzejem Gołotą, z Dariuszem Michalczewskim zgubił się pewnego razu na lotnisku w Niemczech. Na przełomie lat 80. i 90. przeżył apogeum formy. Był najlepszym polskim pięściarzem w swojej kategorii wagowej. Dwukrotnie zwyciężył w prestiżowym Turnieju imienia Feliksa Stamma, a także wziął udział w Igrzyskach Olimpijskich w Barcelonie w 1992 roku. Może gdyby nie był Polakiem lub zdecydowałby się wyemigrować z komunistycznego kraju, dorobiłby się miana jednego z najlepszych bokserów wszech czasów.
Skromność bije od niego tak mocno, jak on uderzał kiedyś rywali. Mimo niewątpliwie fenomenalnej kariery zachowuje pokorę, a dzięki swojej wrodzonej otwartości, już po pierwszych minutach rozmowy ma się wrażenie, że Leszka Olszewskiego zna się od dawna. – Zawsze taki byłem. Towarzyski poza ringiem, ale już między linami nie okazywałem przyjaźni, wręcz przeciwnie – śmieje się były sportowiec.
Strumień krwi
Urodził się w 1969 roku. Jego ojciec w młodości trenował boks. Chciał, aby syn poszedł w jego ślady. Miał szczęście, bo młody Leszek od razu poczuł się na ringu jak ryba w wodzie. – Zawsze lubiłem się bić. Byłem łobuzem – nawet nie stara się kryć Olszewski. Ale boks nie był pierwszym sportem, którego posmakował. W Szkole Podstawowej nr 15 w Raciborzu poznał Ryszarda Wolnego, który namówił go na zapasy. – Ta dyscyplina jednak mi nie pasowała. Później szukałem swojej drogi u karateków, ale to też mnie nie zainteresowało – wspomina.
Po podstawówce aplikował do raciborskiego Mechanika. – Ojciec zabrał jednak dokumenty z tej placówki i po cichu zapisał mnie do zawodówki w Pszowie. Chciał, abym właśnie tam, w pszowskim klubie, którego był kierownikiem, rozpoczął pięściarską karierę – opowiada pan Leszek. Miał 15 lat, a przed sobą szansę wkroczenia do bokserskiego świata, której nie zamierzał zaprzepaścić. – Trafiłem w ręce świetnych trenerów. Już na trzecim treningu wystawili mnie do walki z mistrzem Śląska, czego oczywiście nie byłem świadomy. Bez kompleksów wyszedłem na ring, dostał dwa razy prawą, później lewą i nie był w stanie dłużej ze mną walczyć. Wygrałem przed czasem, a ludzie wokół byli w szoku, że do tego doszło – mówi z dumą raciborzanin, który w późniejszych latach był postrachem wielu bokserów. Walczył w wagach papierowej 48 kg oraz muszej 51 kg. W pierwszej wywalczył jedno mistrzostwo kraju, w drugiej – dwa. Dwukrotnie też triumfował w mistrzostwach Polski juniorów, a raz sięgnął z kolegami po złoty medal w drużynowej rywalizacji. – Przez lata byłem najlepszym polskim pięściarzem w swoich kategoriach wagowych. Zdobycie tytułu mistrza Polski w tamtych czasach było wielkim wyczynem, bo przy tak dobrych konkurentach trzeba było wygrać wszystkie walki w cuglach – wyjaśnia, dodając, że czuł się wartościowym sportowcem. – Klub zawsze na mnie liczył, a ja go nigdy nie zawiodłem. W Elblągu walczyłem nawet z rozbitym nosem, z którego krew ciekła jak woda z kranu, z kolei we Włoszech wytrzymałem na ringu ze złamanym obojczykiem.
Mańkut atakujący z kontry
Jego atutem stała się leworęczność i to, że lubił bić z kontrataku. – Zawsze walczyłem „na wstecznym”, czekałem na atak rywala, aby skontrować. Uderzałem dwa razy prawą, przepuszczałem cios przeciwnika i waliłem kontrę lewą albo hak na wątrobę. Rzadko nie trafiałem – mówi z satysfakcją i wyjaśnia, że w ringu w 70 procentach liczy się praca nóg, reszta to ręce. No i oczywiście głowa, bo, według raciborzanina, boksowanie to zajęcie dla inteligentnych ludzi.
Wygrał w życiu około 200 walk, ani razu nie został znokautowany. To prędzej on sprawiał, że rywale leżeli na deskach. – Wiedziałem, że muszę zwyciężyć przed czasem, bo mając – pewnie przez to, że całe życie paliłem papierosy – słabą kondycję, bałem się, że nie wytrzymam do ostatniego gongu – wyznaje z uśmiechem nasz bohater, który wielokrotnie udowodnił, że w boksie najważniejszy nie jest trening, ale odpowiednie podejście do sprawy. Jak wspomina, na Turniej imienia Feliksa Stamma w 1989 roku pojechał tylko po to, aby nie zawiesili go w lidze. Wystartował w wyższej niż zawsze kategorii, w dodatku bez wcześniejszego treningu. – Przed wyjazdem do Warszawy powiedziałem kumplowi, aby czekał na mnie, bo wracam za dwa dni. Zdziwił się, a ja odparłem, że wejdę tylko na wagę, przegram pierwszą walkę i jestem z powrotem w domu – śmieje się Olszewski. Pobyt w stolicy wydłużył mu się aż samego finału, w którym zwyciężył, a od organizatorów otrzymał tytuł najlepszego zawodnika imprezy. Turniej im. Stamma wygrał ponownie pięć lat później.
Tyson na wyciągnięcie ręki
Do juniorskiej kadry narodowej trafił od razu w 1984 roku. Trzy lata później był już seniorem, nadal reprezentującym Górnik Pszów. W 1989 roku został wypożyczony do pierwszoligowego GKS Jastrzębie, ale spędził tam zaledwie rok. Stamtąd chcieli go wysłać do wojska i wtedy zdecydował się na Gwardię Warszawa, gdzie boksując, jednocześnie odrabiał lata służby. Do Jastrzębia już nigdy nie wrócił, bo dobra oferta przyszła z innego miejsca – Concordii Knurów. To tam w 1995 roku zakończył jedenastoletnią karierę pięściarską pełną triumfów. Ale nie był i do dziś nie jest spełnionym bokserem. – Zabrakło medalu igrzysk olimpijskich. Jeśli sportowiec mówi, że o nim nie marzy – kłamie – przyznaje mój rozmówca.
Za granicą sukcesy się go nie trzymały. Brał udział w wielu turniejach, w tym mistrzostwach Europy i świata, ale na żadnym z nich nie wyszedł ponad przeciętność. Z całego serca liczył na medal Igrzysk Olimpijskich 1988 w Seulu. Ale z powodu ówczesnych układów politycznych zamiast dziesięciu polskich bokserów do Chin pojechała jedynie siódemka, w której – mimo pozycji numer 1 w swojej wadze – Leszka Olszewskiego nie uwzględniono. – Do dziś żałuję, że nie wystartowałem. Wiedziałem, że jestem u szczytu formy – twierdzi.
Cztery lata później, w Hiszpanii, nie czuł już tej mocy. Z igrzysk w Barcelonie zostały zdjęcia i wspomnienia, bo o dobrym rezultacie nie mogło być mowy. Leszek Olszewski najważniejsze zawody w swoim życiu zakończył w eliminacjach, przegrywając walkę z Kubańczykiem.
– Przed pojedynkiem opisywali mi rywala jako mniejszego ode mnie, który idzie cały czas do przodu. Nic się z tego nie sprawdziło – mówi z żalem były bokser i kontynuuje: – Nawet teraz mógłbym przypomnieć sobie każdą chwilę spędzoną w Barcelonie. Dla chłopaka z Polski to było przeżycie. Do naszej dyspozycji była cała wioska olimpijska, a tam plaża, studio komputerowe, salon gier i kuchnia, która przez całą dobę serwowała wszystkie potrawy świata – wyciąga album ze zdjęciami i dodaje: – Mieliśmy na wyciągnięcie ręki pięściarzy, których podziwialiśmy: Mike’a Tysona, Lennoxa Lewisa czy Evandera Holyfielda.
Na panu Leszku nie robią więc wrażenia takie nazwiska jak Andrzej Gołota czy Dariusz Michalczewski. Spędził z nimi wiele lat w kadrze narodowej, razem biegali czy spali w jednym pokoju w czasie zgrupowań w Zakopanem. O Gołocie mówi tak: – Andrzej to był zawsze chuligan. Mówiliśmy na niego: samotny wilk. Pewnego razu poprosiłem go, aby posprzątał pokój. Odparł w swoim stylu, że nie ma czasu. No to wyrzuciłem mu rzeczy przez okno. Myślałem, że mnie zabije! – uśmiecha się Olszewski.
Nie kryje, że jest szczęśliwym człowiekiem. Po latach walki ze sobą i rywalami ustatkował się. Założył rodzinę, dostał pracę w raciborskiej jednostce straży pożarnej, kupił dom. Za boksem czasami tęskni. Do dziś jednak ból przypomina mu, jak bardzo sport nadszarpnął jego zdrowiem. – Ale było warto się tak poświęcać. Gdybym miał jeszcze raz wybierać, znów postawiłbym na boks – przyznaje. Dopiero pod koniec rozmowy wyjawia, że w 1989 roku otrzymał propozycję walki w jednym z klubów w USA. – Nie wykorzystałem tej okazji. Chyba bałem się, że sobie nie poradzę. I wie pan co? Nie żałuję. Bo nawet w Polsce przeżyłem piękną karierę. Można powiedzieć, że doświadczyłem więcej, niż na początku zakładałem.
Wojciech Kowalczyk