Wanda Swierczyna: Mleczarnia już się nie odrodzi
Rozmowa z byłą prezes Raciborskiej Spółdzielni Mleczarskiej Wandą Swierczyną, która była związana z nią przez 37 lat.
– Co się z panią działo przez parę ostatnich lat?
Byłam prywatną osobą. Przez cały rok odkąd musiałam rozstać się z mleczarnią ogromnie przeżywałam ten fakt. To było jak nagłe oderwanie matki od dziecka, bo tak traktowałam moją spółdzielnię, z którą byłam związana zaowodowo od 1974 roku. Gdy odwołano mnie z funkcji prezesa wszystko odbyło się za moimi plecami, wtedy, w sierpniu 2011 roku, przebywałam na urlopie, nad polskim morzem. Kiedy mnie odwołano to od razu zakazano wstępu na zakład. Stałam się wrogiem. Ze mną zwolniono głównego technologa i głównego mechanika. Zakazano pracownikom kontaktu ze mną.
– Od jakiego stanowiska zaczęła pani tam pracę?
– Przyszłam do mleczarni tuż po studiach i wkrótce zostałam tam kierownikiem skupu. Pracowałam bezpośrednio z rolnikami. Mleczarnia zaczyna się od skupu, od dostawcy. Jak nie ma mleka to nie może być spółdzielni. Z dostawcami pracowałam bezpośrednio ponad 20 lat. Poznałam ich wszystkich, od dziadków po wnuków. Kojarzyłam ich po imionach i nazwiskach, wiedziałam gdzie mieszkają.
– Po 37 latach pracy musiała pani z dnia na dzień odejść z tego środowiska.
– To było trudne. Ludzie, którzy znali mnie te 37 lat, na wylot, ze szczegółami życia zawodowego i prywatnego, tworzyli taką ogromną rodzinę spółdzielców. Do dziś utrzymuję kontakt z pierwszym prezesem RSM Czesławem Walą, który skończył w tym miesiącu 93 lata. Wciąż interesuje się „naszą” spółdzielnią.
– Jak wspomina pani tamten czas w kontekście działalności RSM?
– Zakład cały czas borykał się z niedoborem inwestycji. Celowo ją nie doinwestowywano, bo taka była polityka i strategia. Problemy zaczęły się w latach 90–tych. Wolny rynek żądał coraz to lepszych produktów. Nowinki zachodnich producentów w postaci słodkich jogurtów i serków chłonął nasz głodny konsument. Takie produkty, aby powstały, wymagały ogromnych nakładów. Nie mieliśmy tych pieniędzy. Postawiliśmy więc na lokalne, proste produkty, które wyróżniała jakość. Spółdzielnia słynęła z tego. Dostawcy z innych spółdzielni obawiali się RSM bo postrzegano ją jako wymagającą w zakresie dostarczanego surowca.
– Na jakim rynku, w regionie, funkcjonowała wtedy spółdzielnia?
– Zachodnie koncerny opanowywały rynek. Wpierw sprzedawały u nas swoje gotowe wyroby. Potem wykupiły polskie zakłady. Danone zainwestował w Tychach, a Zott w Opolu. Zaczęli na bazie polskiego mleka sprzedawać swoje produkty. Wtedy rozpoczęła się pogoń za surowcem. Konkurowali ze sobą wszyscy. Rolnicy wiedzieli, że w lokalnej, małej spółdzielni z małym kapitałem w starciu z koncernami byliśmy jak pchełka. U nas nigdy nie odkładano pieniędzy na tzw. kupkę bo wciąż je inwestowano, w nowe maszyny i technologie.
– Nie baliście się, że prędzej czy później ktoś was w końcu podkupi?
– Obawa taka towarzyszyła nam nieustannie. Pod koniec lat 90–tych systematycznie ubywało nam dostawców, podkupionych przez konkurencję. Czasem były to zmasowane ataki przedstawicieli konkurencji. Dostawców odwiedzali jej ludzie oferując lepsze warunki. Wiecznie próbowano ich przekupić. Potenctaci zwabiali ich do siebie. Zagrożenie, że rolnicy odejdą z mlekiem było nieustanne. Tylko, że po wykoszeniu konkurencji cena zawsze spada. Podobnie się teraz dzieje.
– Ile ludzi pracowało wtedy w RSM?
– W czasie mojej prezesury ponad 160 osób. Pod koniec mojej pracy miałam świadomość, że rolnicy oczekują wyższych cen skupu a nasi kontrahenci oczekiwali coraz większej produkcji przy coraz niższych cenach sprzedaży. Wówczas wskazywano rozwiązanie w postaci zwolnień w spółdzielni, redukcji o jakieś 30 osób. Można obarczyć mnie za niepodjęcie wówczas takiej decyzji. Ja nie chciałam iść do przodu kosztem ludzi. Wolałam trudniejszy wariant rozwoju.
– Na czym on polegał?
– Na zdobywaniu nowych rynków. Wiedzieliśmy, że z lokalnego rynku nie będzie zbyt wiele pieniędzy. Postawiliśmy na takie trzy nurty działalności. Po pierwsze: masowa produkcja paru wyrobów pod potrzeby sieci handlowych. Za grosz na kubeczku przy sprzedanym milionie tych kubeczków uzyskiwaliśmy realny pieniądz. Drugim rynkiem były hurtownie spożywcze od Wrocławia po Kraków. Trzeci był raciborski rynek, z uwzględnieniem np. piekarni i cukierni. W końcu pojawiła się szansa na pozyskanie za partnera dużej, polskiej firmy. Potentant rynku, polska Bakoma była zainteresowana naszymi dwoma produktami – serkiem ziarnistym i serkiem śmietankowym.
– Czy to była jedyna opcja rozwoju? Pod rękę z Bakomą?
– W 2006 roku zgłosił się Zott. Chcieli kupić nasze twarogi. W rozmowie z panem Romanem Kaszczukiem, ówczesnym szefem Zotta, mówiłam, że twaróg kojarzy się z polską mleczarnią i zachodni twaróg w Polsce się nie sprzeda. Bakoma mówiła mi to samo wcześniej: nacięliśmy się na twarogu. Firma kojarząca się ze słodkimi jogurtami jest niewiarygodna w produktach naturalnych, świeżych. Ludzie wolą lokalny produkt. Choć przyznam, że to specyfika polskiego rynku, bo nasz twaróg chętnie kupowano do Niemiec, Hiszpanii czy Irlandii.
– Co oferował wtedy Zott?
– Zott chciał kupić bazę surowcową ale nie zakład. Co by się stało z mleczarnią? Padłaby, bo mleczarnia bez mleka nie miałaby przyszłości. To było w okresie naszych największych inwestycji. Konkurent wiedział, że nie mamy pieniędzy na podwyżkę i właśnie wtedy w nas uderzył. Ale rolnicy mi uwierzyli, że podwyższymy cenę skupu tylko trzeba zaczekać. Zwyciężył ich sentyment i przywiązanie. Mówiłam im wtedy, że Zott nawet jak da więcej za mleko i obieca góry z dolinami to zyski i tak włoży do swojej kieszeni. Spółdzielnia jak będzie mogła to zapłaci więcej i pokaże zyski. Prywatny tego nigdy nie zrobi.
– Jednak nie była to ostatnia próba przejęcia mleczarni przez Zott.
– W 2011 roku ponowił swą ofertę. To była konkretna, szybka propozycja w czerwcu. Że chce kupować twarogi ale w sierpniu przekazano mi, że firma jest zainteresowana całym zakładem. Jeszcze w sierpniu odwołano mnie z funkcji prezesa. Do przejęcia doszło w 2012 roku Zott. Miałam wciąż swoje kontakty w spółdzielni. Ludzie mówili mi, że nowy właściciel daje im trzy lata. Jeśli produckja się rozwinie to praca dla nich będzie. Tymczasem wycięli wszystkie nasze produkty. Został tylko twaróg. Zott zrezygnował: z masła, serka i śmietan. Nie było już niczego. Ze 160 ludzi pozbyto się 70 osób. Wiem, że dawał dobre odprawy, nawet roczne. Polikwidowano działy: handlu, skupu, administracji. To były sygnały, że będą zwijać interes.
– W kontekście straty dla miasta dużego zakładu dającego miejsca pracy jak ocenia pani ówczesną postawę władz samorządowych wobec tego, co działo się wokół spółdzielni?
– Budziła ona moje ogromne zdziwienie. Nikt z władz miejskich i powiatowych nie porozmawiał z rolnikami, głównymi decydentami. Ówczesny przewodniczący rady nadzorczej Teodor Myśliwiec to mieszkaniec Markowic, a członek rady nadzorczej Andrzej Ploch jest mieszkańcem Sudołu. Można było przecież spróbować im wytłumaczyć: chłopy może źle robicie?
– Pytam o to, bo teraz wobec likwidacji zakładu Zotta lokalni politycy bardzo zaangażowali się w tym temacie.
– Uważam, że jest już za późno. Mam prawo nazwać się ekspertem branży po 37 latach mleczarstwa. Maszyny stamtąd zostały wycięte. Tylko twaróg został. Nie wierzę, że z branży mleczarskiej ktoś by tam zainwestował. Poza tym chodzi o surowiec, okoliczni rolnicy mają wieloletnie umowy z Zottem. Był czas gdy RSM lepiej płacił niż Zott a związani z nim umowami nie mogli do nas przejść. To nie tak łatwo się wyrwać.
– Gdyby mogła pani cofnąć czas to podjęłaby jakąś inną decyzję by nie doszło do tego, co się stało?
– Miałam przygotowane nowe kontrakty z Bakomą, które nie weszły w życie, bo nie dopuszczono do współpracy. To był punkt zwrotny dla przyszłości spółdzielni. Teraz oceniam, że to konkurencja nie chciała dopuścić do tej współpracy. Kontakty z Bakomą niemal od razu zerwano po moim odwołaniu. Zaufano Zottowi i jego łatwym, pięknym obietnicom.
– Co pozostanie po mleczarni?
Są tam nowe hale produkcyjne więc może jakiś spożywczy zakład? Jeśli chodzi o mleczarstwo, to ktoś kto nie zna branży, nie wie co mówi, żeby tam otwierać taki zakład. A spółka pracownicza? Trzeba mieć na czym pracować. Tam nawet aparatownię wycięli. Nie ma pasteryzacji i homogenizacji. Na niezbędne inwestycje potrzeba przynajmniej 100 mln zł inwestycji.
– A gdyby byli pracownicy do pani przyszli i poprosili o pomoc?
– Ja mam ogromny żal do niektórych podwładnych. Kręgosłup spółdzielni – prezesa, technologa, mechanika i kierownika handlu zwolniono. Pozostałym zabrakło odwagi by zaprotestować. Zakład był gotowy na 100 lat działalności jak z niego odchodziłam. W żartach groziłam, że jak pracownicy zmarnują ten potencjał to jak umrę będę ich straszyć po nocach. I będę. Bo nie wolno było tak postąpić. Wszystko głupio zmarnowano.
Rozmawiał Mariusz Weidner
Dlaczego mało komentarzy? A dlatego że tutaj nie da się dowalić PełO. Mało tego, dyskusja wykazałaby indolencję w sprawach ekonomii, pazerność i krótkowzroczność, niski poziom wykształcenia społeczeństwa. Morał- dobrze wali się we władze centralne nie widząc co traci się pod nosem.
"Pierwsza głos zabrała W. Swierczyna. (...) Mówiła m.in., że raciborska mleczarnia była największym takim zakładem w regionie i stanowiła "kość w gardle Zotta". ("Rolnicy przyznali, że mają żal do władz za ich postawę wobec mleczarni", 3.09.2015, nowiny.pl)
Ciekawe, że ten temat nie wart jest komentarzy. Czyżby już wszystko o tym "wrogim" przejęciu i zlikwidowaniu mleczarni powiedziano?