Ksiądz Szywalski wspomina proboszcza z okrąglaka Alojzego Jurczyka
„Parafianom serdecznie dziękuję za życzliwość okazywaną i współpracę. Proszę o pamięć modlitewną i odwiedzanie mojego grobu, gdyż rodzinę mam daleko” – kończy swój testament ks. Alojzy Jurczyk.
15 lipca upłynęło 10 lat od jego śmierci, a ciągle leżą na jego grobie kwiaty i prawie zawsze płoną znicze. Zaś na Wszystkich Świętych dwa groby kapłańskie jakby rywalizowały w ilości zniczy: ks. Stefana Pieczki i ks. Alojzego Jurczyka. Istniała między nimi też pewna rywalizacja za życia, rywalizacja motywująca, a nie przeciwników.
Ks. Jurczyk był przez 29 lat proboszczem największej parafii miasta Raciborza, choć sam pochodził z małej wsi oleskiej ziemi. Urodził się w Boroszowie 29 maja 1933 r. Do seminarium wstąpił po maturze w 1952 r. Był to ogromnie liczny rocznik seminarzystów, po pięciu latach studiów wyświęconych zostało w 1957 r. ponad 60 kapłanów, wśród nich też ks. bp Alfons Nossol, czy ks. Reinhold Porwol i ks. infułat Marian Żagan.
Ks. Jurczyk po święceniach był wikarym w parafii Matki Bożej Nieustającej Pomocy w dzielnicy Opola Królewskiej Wsi, potem w Bytomiu na Rozbarku w parafii św. Jacka. W Grudyni W. był w latach 1962 – 1966,właściwie już samodzielnym administratorem parafii, zaś w 1966 r. został proboszczem w Korfantowie. Przy okazji radzę, aby każdy kto będzie przejeżdżał przez tę wioskę, wstąpił do tamtejszego pięknego, barokowego kościoła. Pierwszy blask w powojennych czasach nadał mu właśnie ks. Jurczyk. Był gospodarzem tej parafii przez dziesięć lat.
14 sierpnia 1976 r. został przez bpa Franciszka Jopa mianowany proboszczem parafii Najśw. Serca Pana Jezusa w Raciborzu. Był to jeden z ostatnich dekretów, który podpisał ów biskup; zmarł bowiem jeszcze w tymże roku.
W raciborskim „okrąglaku” właśnie wtedy przeszedł na emeryturę pierwszy proboszcz tej parafii ks. Jan Post. Miał 73 lata, stawał się coraz słabszy, pamięć zaczęła zawodzić i pokornie usunął się na bok.
Byłem wtedy młodym proboszczem w sąsiedniej Studziennej i pamiętam objęcie urzędowania przez nowego energicznego księdza Jurczyka. Jego poprzednik ks. Jan Post, przy całej swej skromności i świątobliwości, nie miał już energii do pewnych koniecznych prac. Zasługą jego była odbudowa kościoła po zniszczeniach wojennych, ale w tym czasie zajmował się już tylko ściśle duszpasterskimi zadaniami. Nie chciał np. dokończyć budowy plebanii, bo trzeba pamiętać, że były to czasy wciąż niepewne i bał się, że nowy budynek będzie upaństwowiony, tak jak wiele innych budynków kościelnych. Wahał się też, czym zabezpieczyć wielką kopułę okrąglaka, bo papa po wojnie położona pękała i robiły się przecieki. Nowy proboszcz po krótkim czasie przykrył ogromny dach kościoła aluminiową blachą, dał ścianom nowy, jasnożółty, miły dla oka, tynk. Dokończył też i zamieszkał w nowej plebanii. Ksiądz emeryt Jan Post pozostał w budynku przy ul. Wczasowej. Tam zmarł w 1980 r.
Ks. Alojzy Jurczyk był człowiekiem bardzo szczerym i spontanicznym w swych reakcjach. Opowiada o tym z humorem były prezydent Andrzej Markowiak w książce „Raciborzanie dwudziestolecia”. Wspomina jak to ks. Jurczyk dał mu kiedyś w kościele do ręki koszyk i kazał zbierać kolektę na chórze, czy wejść na dach. Spontaniczne też były jego kazania komentowane do dziś. Wplatał w nie osobiste dygresje, wątki z historii parafii, obrazowe przykłady. Niedawno dopiero usłyszałem, jak to młody ksiądz, pochodzący z tej parafii, przytaczał przykład z kazania ks. Jurczyka usłyszany i zapamiętany w dzieciństwie. Niektórzy wspominają jego spontaniczne wezwania modlitewne: „Módlmy się za młodzież, aby nie porysowały ła-a-wek”, „Módlmy się za pana N., który wyjechał do Niemiec, a powrócił w tru-u-mnie”.
Niektórzy zarzucają mu materializm, że miał stawki za usługi duszpasterskie i to dość wysokie. Nikt jednak nie może mu zarzucić, że bogacił się osobiście; wszystko wkładał w ukochany swój kościół, sam żyjąc bez luksusu. Po wielkiej powodzi w 1997 r. umiał z Niemiec pozyskać wielkie transporty z pomocą i rozdzielić między potrzebującymi.
Pod koniec lat 80-tych ub. wieku polecił mu ks. Biskup wystawić Dom Katechetyczny. Wybudowano go w krótkim czasie. Religia wprawdzie niedługo potem wróciła do szkół, ale funkcjonalny budynek służy nadal różnym grupom parafialnym i okazyjnym spotkaniom.
Ks. Jurczykowi bardzo zależało na integracji parafii. Za jego czasów wyrosły bloki na ul. Katowickiej czy Mysłowickiej. Mieszkańcy pochodzili z różnych miejscowości, czasem z innych parafii raciborskich. Zarzuca się mu, że alergicznie reagował na tłumaczenie, że ktoś chodzi do kościoła w innej parafii. Są osoby, które czuły się obrażone jego pretensjami, że unikają swojego nowego kościoła parafialnego. Bardzo mu zależało, by stworzyć z ludzi różnego pochodzenia, wspólnotę parafialną, by ten piękny kościół swym okrągłym kształtem zespalał ludzi w jedną rodzinę Bożą. Była przy tym szczypta świętej nadgorliwości i nie zawsze grzecznego tonu.
Bardzo pilnował konfesjonału, dbał, by zawsze czekali w nim kapłani na penitentów a nie odwrotnie. Sam świecił przykładem.
Potem nagle przyszła choroba. Walczył z nią przez trzy lata, dzielił czas między pobytem w szpitalu, a duszpasterzowaniem w parafii. Wierni parafianie wozili go na kolejne zabiegi do Gliwic. To było życie między nadzieją a rezygnacją, między pracą a leczeniem. Ówczesny wikary ks. Piotr Sługocki otrzymał prawa administratora.
W Boże Ciało 2005 r. ks. Jurczyk przenosi jeszcze monstrancję z Najśw. Sakramentem do pierwszego ołtarza, potem już tylko wodzi oczyma za odchodzącą procesją.
Tydzień przed śmiercią przenosi się do mieszkania przy ul. Wczasowej. Odwiedziłem go tam. Siedzieliśmy w cieniu domu pogodnego letniego poranka. Mówił z trudem; zdawał się być pogodzony z chorobą. W tych dniach odwiedzało go wielu bliskich i znajomych. Zdawano sobie sprawę, że są to pożegnalne wizyty. On zresztą też, skoro sugerował miejsce swego pochówku i spisał testament z wyraźnymi słowami pożegnania. Wiernie trwała przy nim jego gospodyni Jadwiga Daniel. Śmierć przyszła nagle: gwałtowny krwotok zakończył jego cierpienie i życie. Gotował się właśnie do Komunii św., której nie zdążył przyjąć. Był 15 lipiec 2005 roku.
Odprowadzało go na cmentarz ok. stu kapłanów i ogromna rzesza wiernych. Pogrzeb prowadził ks. bp Jan Kopiec, wtedy jeszcze urzędujący w Opolu. Ks. Jurczyk miał z nim kiedyś pewne spięcie; ostatnia posługa oddana zmarłemu była znakiem, że z dawnego nieporozumienia nic nie pozostało.