Żołnierz bohater i sąsiedzka pomoc
Piękna postawa mieszkańców. Otoczyli opieką poszkodowanych w pożarze bloku w Radlinie.
Sobotę 2 stycznia mieszkańcy dwuklatkowego bloku przy ul. Mikołajczyka 5 zapamiętają długo. - W okolicach godziny 22.00 nagle zaczęło mrugać światło w mieszkaniu i latarnie na zewnątrz. Pomyślałem, że może energetyka prowadzi jakieś prace. Ale w jednym momencie całkowicie zgasło światło. Wyszedłem na klatkę schodową, żeby sprawdzić, co się dzieje. Poczułem dym. Zacząłem krzyczeć, że się pali - wspomina Dawid Kucharski, mieszkaniec bloku nr 5. - Poleciałem szybko na dół. Chciałem otworzyć piwnicę w naszej klatce, ale nie dało się. Wybiegłem na dwór. Z drugiej klatki wydobywał się już gęsty dym. Nie pamiętam jak wróciłem do domu, żeby zadzwonić po strażaków. Emocje były ogromne - dodaje Dawid Kucharski.
Pożar wybuchł w jednej z piwnic prawego segmentu bloku. Rodzina Kucharskich zamieszkuje lewy segment. - Z naszej klatki udało się jeszcze swobodnie wyjść. Wszyscy się ewakuowali. Ale sąsiednia klatka była już bardzo zadymiona... - wspomina.
Na ratunek przez okno
Mieszkańcom prawego segmentu bloku, w którym doszło do pożaru, w ewakuacji pomógł 23-letni Dominik Rzymanek, student Wyższej Szkoły Oficerskiej Wojsk Lądowych we Wrocławiu, również mieszkaniec osiedla. - Akurat siedzieliśmy z rodziną przy stole i rozmawialiśmy. Gdy zgasło światło, mama podniosła roletę, żeby sprawdzić, czy w innych blokach także nie ma prądu. Zauważyła, że z jednej z klatek wydobywa się dym. Krzyknęła, że jest pożar - opowiada Dominik Rzymanek. Młody mężczyzna nie wahał się ani przez chwilę. Chwycił latarkę czołową i razem z kuzynem Piotrkiem ruszyli w kierunku sąsiedniego bloku. - Nie było jeszcze straży pożarnej. Oceniliśmy, że ludzie są jeszcze w mieszkaniach. Kłęby dymu były naprawdę solidne. W pierwszej chwili chcieliśmy wejść do klatki, ale nie wiedzieliśmy jeszcze co się pali i jaki jest rozmiar pożaru. Obiegliśmy więc blok. Zauważyłem, że u jednej z mieszkanek na parterze jest otwarte okno. Weszliśmy przez nie do środka i wyprowadziliśmy lokatorkę - relacjonuje Dominik Rzymanek.
Seniorzy przy balkonach
Później młodzi mężczyźni podzielili się rolami. Kuzyn Piotr pilnował wejścia do klatki schodowej i nie wpuszczał nikogo do budynku. Dominik natomiast w owiniętej wokół twarzy mokrej bluzie, która miała chronić jego drogi oddechowe, ewakuował pozostałych lokatorów. - Po kolei biegałem po lokatorach. Tam, gdzie było otwarte, wchodziłem i sprowadzałem mieszkańców. Dym był siarczysty, widoczność praktycznie zerowa - dodaje. Mimo ekstremalnej sytuacji Dominik trzeźwo oceniał sytuację. W przypadku starszych mieszkańców nie decydował się na ewakuację ich na zewnątrz budynku. - Stwierdziłem, że to mogłoby narazić ich zdrowie. Wiedziałem już, że w żadnym z mieszkań nie ma ognia. Prowadziłem więc te osoby do pokoi od strony południowej z balkonami, a więc pomieszczenia były dobrze wentylowane - tłumaczy. Gdy na miejsce dotarła straż pożarna, Dominik przekazał informację w których mieszaniach był, i w których na pewno przebywają jeszcze ludzie. - Później to strażacy wykonali dobrą robotę - mówi skromnie.
Młody wojskowy
Dominik Rzymanek przebywa obecnie we Wrocławiu, w szkole oficerskiej. W rozmowie telefonicznej przyznaje, że podczas pożaru nie miał chwili zawahania. - Myślę, że poniekąd wykonałem swój obowiązek. Zachowałem się tak, jak zostałem nauczony. W programie szkoleń jest ujęte, jak reagować w trudnych sytuacjach - stwierdza.
W przeszłości młody radlinianin brał już udział w działaniach ratowniczych - wówczas jako ratownik wodny na Olzie. A swoją przyszłość związał z wojskiem bardzo świadomie. - Zawsze podobało mi się to, że działają i że w wojsku można rozwijać swoje pasje i możliwości. Zawsze też pasjonował mnie sport, który jest mocno wspierany przez dowódców. Jednocześnie chcę służyć ojczyźnie. Wojsko jest połączeniem tego wszystkiego - puentuje Dominik.
Zadzwonił pierwszy
Pożar wybuchł w piwnicy pana Adriana. Jak zwykle chciał dołożyć do pieca (część budynku jest zasilana w ten sposób, a część ma ogrzewanie gazowe), ale niespodziewanie cofnął się ogień. Fala dymu i ognia buchnęła w jego kierunku. Pobiegł do mieszkania obmyć twarz, żeby sprawdzić, co z oczami. Po chwili wrócił, ale uznał, że nie jest w stanie sam ugasić pożaru. Wezwał straż i przebiegł po klatce schodowej, by zaalarmować mieszkańców. Chciał pomóc. Najpewniej nie wszyscy jednak usłyszeli, stąd późniejsza interwencja Dominika Rzymanka. Pan Adrian musiał wyjść z klatki, bo źe się poczuł. - Nie byłem w stanie drugi raz wejść do środka, za dużo dymu się nawdychałem - podkreśla. Z objawami zatrucia trafił do szpitala. - Wiem, że to wszystko, co się stało, to był wypadek, ale jest we mnie myślenie, że jakby doszło do tego po północy, to jeszcze większa tragedia - stwierdza.
Ciepłe gesty w mroźną noc
Na uwagę zasługuje pomoc sąsiedzka. Blok jest zamieszkiwany przez 18 rodzin. Konieczna była ewakuacja 44 lokatorów. - Do szpitala trafiło 9 osób - mówią mieszkańcy. Akcja ratownicza zakończyła się przed 2.00 w nocy. Nie od razu można było wracać do mieszkań. Mieszkania były pozbawione prądu, wody i ogrzewania. A na dworze panował siarczysty mróz. Pomogli sąsiedzi. - Było bardzo zimno. Mamy tu na osiedlu taką świetlicę. Tam schroniło się wielu mieszkańców. Wielkie podziękowania dla Edyty z sąsiedniego bloku, bo od razu biegała do świetlicy z gorącą kawą i herbatą - mówi Dawid Kucharski.
Dobrze zadziałała też współpraca na linii mieszkańcy-urząd miasta. - Mieszkańcy bloku nr 5 dziękują władzom miasta, pani burmistrz, panu wiceburmistrzowi, naszej pani radnej Gabrieli Chromik, strażakom z OSP Biertułtowy i innym służbom. Pomoc była błyskawiczna, ani przez chwilę nie zostawili nas samych z problemem. Wielkie podziękowania dla wszystkich mieszkańców, bo nie wybuchła panika, a każdy wiedział, co ma robić. Mimo trudnej sytuacji wszystkie działania poszły sprawnie - podkreśla Dawid Kucharski.
Punkt wydawania posiłków
W niedzielę, czyli dzień po wybuchu pożaru, w budynku przy ul. Mikołajczyka pracowali elektrycy, którzy ostatecznie przywrócili zasilanie w jednym z segmentów bloku. Pozostała część została zasilona energią elektryczną z agregatu prądotwórczego (Dawid pilnował go całą noc, obserwował z okna mieszkania i gdy tylko agregat się wyłączał, to zbiegał na dół i uruchamiał ponownie). Zanim jednak doszło do przywrócenia zasilania, miasto zorganizowało mieszkańcom nagrzewnice elektryczne oraz ciepłe napoje i posiłki. Punkt wydawania został zorganizowany w mieszkaniu państwa Kucharskich. - W osiedlowej świetlicy nie ma ogrzewania, a ponieważ w naszym mieszkaniu jest też kominek, to zapytałem mamę, czy nie będzie problemu, by przygotować taki punkt u nas - wyjaśnia Dawid. - Od razu się zgodziłam. Wiadomo, że jest sytuacja kryzysowa, zima, więc trzeba pomóc. A u nas było jednak trochę cieplej. Panowie, którzy przywracali prąd, też przychodzili, by się ogrzać - mówi Bogumiła Kucharska, mama Dawida.
(mak)
Tak a oprócz tego Pani Bogusia dostała żurek i jajka gotowane do podziału między sąsiadami ale jajkami już nie dzieliła ponieważ zostawiła je tylko dla siebie...