Sławikowie z Krzanowic: Młodzi nas nie zrozumieją
26 czerwca minęło 60 lat odkąd Urszula i Józef Sławikowie stanęli przed ślubnym kobiercem. Małżonkowie obchodzą diamentowe gody i z tej okazji opowiedzieli nam o swoim życiu.
Urszula urodziła się w 1934 r. w Pietraszynie w rodzinie Ternków. Wychowywała się w gospodarstwie razem z bratem i siostrą. Do nadejścia wojny uczęszczała do miejscowej szkoły. Po przejściu frontu nastały nowe czasy, koniec beztroskiej młodości. Józef, rok starszy od Urszuli, urodził się w Krzanowicach przy ówczesnej ulicy Wałowej. Miał pięcioro rodzeństwa i pomagał w gospodarstwie wuja, mieszkającego po sąsiedzku. Tu przetrwał wojenny front, który nie oszczędził ich gospodarstwa. – Byliśmy ukryci u wuja w piwnicy kiedy nad Krzanowicami latał samolot strzelający pociskami zapalającymi. Siekł po wszystkich dachach przy naszej ulicy. Trafił też w stodołę i byliśmy zmuszeni wyjść z ukrycia aby ratować dobytek. Podawaliśmy sobie wiadra wody, stojąc na drabinie, gdy cały czas przelatywały nam nad głowami pociski. Na szczęście gospodarstwo udało się uratować od zniszczenia – wspomina pan Józef.
Dobry tancerz i ślub
Młodzi poznali się na zabawie w Pietraszynie. W tym czasie w Krzanowicach nie było gdzie potańczyć. – Mieliśmy po osiemnaście lat. Józef podszedł i poprosił mnie do tańca. Tańczył całkiem ładnie. Odprowadził mnie do domu i tak zaczęła się nasza znajomość – wspomina pierwsze spotkanie pani Urszula. – Mi się ona po prostu spodobała i to wystarczyło – dodaje małżonek. Józefa wkrótce zabrali na dwa lata do wojska. Gdy wrócił szybko wzięli ślub. Mieli po 22 i 23 lata. Ślub i wesele odbyły się w czerwcu, uroczystość organizowali rodzice Urszuli. Jak to wtedy wglądało – Po mszy świętej goście zeszli się do domu. Tu kucharka od rana przygotowywała obiad dla wszystkich. A było jakieś 60 osób, które pomieściliśmy w dwóch izbach. Po obiedzie wszyscy poszliśmy do Gotzmana, gdzie była potańcówka. Na kolację znów do domu. Tak to kiedyś wyglądało – wspominają jubilaci.
Prawdziwe życie
Po ślubie młodzi zamieszkali u wujostwa Józefa w Krzanowicach. Jak wspominają, pierwsze dwa lata były bardzo ciężkie. Pracę zaczęli niemal zaraz po ślubie, na żniwa. – Nie mieliśmy nic. Czasem nie starczało nawet na chleb. Do tego wszyscy rolnicy musieli oddawać obowiązkowe kwoty plonów, a praca na roli nie była traktowana jako równoznaczna praca. U lekarza pytali co robicie, a na odpowiedź, że jesteśmy rolnikami, pisali „bezrobotny” – przywołują sytuację lat 60. ubiegłego wieku. Praca na roli wyglądała wtedy zupełnie inaczej. – Pracowaliśmy ręcznie, z kosą w ręku i zaprzęgniętymi końmi. Na pole chodziliśmy pięć kilometrów pieszo, bo nie mieliśmy nawet rowerów – wspominają małżonkowie. Dopiero po dwóch latach, gdy nie mieli nic swojego, zaczęli powoli odkładać. Wszystko inwestowali w maszyny. Najpierw kupili snopowiązałkę, potem ciągnik. – Mieliśmy dużo zwierząt. Pamiętam, że kiedyś karmiło się krowy trzy razy dziennie. Potem się to zmieniło na dwa razy i mieliśmy trochę więcej czasu. To był jednak ciężki kawałek chleba. Dziś byśmy nie chcieli do tego wracać, to była tylko praca, praca i zarwane wieczory – przyznaje pani Uruszla. Jej codzienny trud potęgowała choroba, która dopadła Józefa. Kiedy wkrótce na świat zaczęły przychodzić dzieci, młoda mama nie miała czasu na zmartwienia. – Nie mogłam liczyć na pomoc ze strony wuja ani ciotki Józefa, bo oni nie mieli dzieci i nie wiedzieli jak się nimi zajmować. Brałam więc je ze sobą do pracy na polu czy w stodole. Układałam dziecko na sianie i dawałam gazetę do targania, żeby je czymś zająć – opisuje ówczesne życie.
Najstarszy syn Norbert był zdolnym uczniem, który uczył się na kolejarza, a w rezultacie przejął od rodziców gospodarstwo. Córka Sylwia była sumiennym dzieckiem, a dziś pracuje na poczcie. Młodszy syn, Jerzy realizuje swój talent jako mechanik. Dali rodzicom dwóch wnuków i cztery wnuczki.
Dobrze, że jest renta
Czasy kiedy Sławikowie sami musieli piec chleb w domu już dawno minęły. Cieszą się, że mogą kupić go w sklepie, choć martwi ich, że tak wiele ich już zamknięto w Krzanowicach. – Byliśmy świadkami jak likwidowane są tutejsze zakłady pracy, inne ktoś kupił i popadły w ruinę – dodają. Sami otrzymali rentę, dzięki której mogą nieco odetchnąć, gdyż mieli obawy, że zostaną pozostawieni sami sobie po całym życiu spędzonym w gospodarstwie. – Nie było wiele radosnych chwil. Młodym dziś to trudno zrozumieć, ale my najbardziej cieszyliśmy się chyba z zakupu ciągnika. Radość nam dały też dzieci, ale praca przy nich zabierała również dużo zdrowia – wyjaśniają. Czy mają swoją receptę na tak długi związek – Nie raz była między nami kłótnia. Ale trzeba ustąpić. Każdy miał inną metodę. Józef na przykład robił sobie kawę i szedł do pracy – tłumaczy pani Urszula.
Co dalej
Urszula i Józef Sławikowie nie mają żadnych wielkich planów na przyszłość. Oczekują tylko ślubu wnuków i wypatrują prawnuków. Krzanowice są dla nich miejscem, do którego się przyzwyczaili, ale nadal pamiętają je jako tylko nieco większą wioskę z kościołem, gdzie ksiądz był na miejscu. Pani Urszula pamięta, że w młodości o wiele bardziej wolała rodzinny Pietraszyn. Chodzili tam jako młoda para niemal co tydzień w odwiedziny. Dziś jubilatka lubi spędzać czas przy filiżance kawy, gdy jej mąż znajduje odprężenie wsłuchując się w czeskie przeboje. Dla pana Józefa dużą satysfakcją jest krzanowicka remiza, bo sam był niegdyś czynnym strażakiem, biorącym udział w wielu akcjach. – Pamiętam ich wiele, choć najbardziej pożar stodoły mojego brata, ponad 10 lat temu. Wtedy w jego gospodarstwo trafił piorun, od którego wybuchł pożar i ogień strawił cały budynek i wszystkie maszyny w środku. Akurat my trzymaliśmy tam część naszych i ponieśliśmy wielkie straty. Tym bardziej, że odmówiono nam odszkodowania, bo maszyny nie były na naszej posesji – wspomina.
Oboje widzą największą wartość w zdrowiu, którego coraz mniej i spokojnym życiu bez nerwów. Tego właśnie im życzymy z niecodziennej okazji Złotych Godów.
Marcin Wojnarowski