Ksiądz Szywalski o pielgrzymce: Za rok pójdziemy znów, o ile Bóg pozwoli
Nasi pielgrzymi z Częstochowy są już w domu! Większość z nich – bo wędrowała przede wszystkim młodzież – poszła już do szkół. Przeżycia jednak pozostaną w pamięci - pisze ks. Jan Szywalski.
Piesza pielgrzymka to sześć dni poza czasem, jakby przedsmak wieczności, życie wydaje się zawieszone. To nie tylko moje wrażenie, ale i innych uczestników. Idziemy, modląc się i śpiewając, i nie martwimy się o resztę. „Jesteśmy Boży Cyganie...” – brzmi pieśń – podobni do ewangelicznych ptaków niebieskich. Gdzieś tam na pewno wieczorem przenocujemy, ktoś nas na pewno nakarmi – nie troszczmy się! Nie interesuje nas, co się dzieje w tych dniach w wielkim świecie; telewizory i komputery daleko w domu, jest przerwa w życiorysie. Nogi owszem bolą, zmęczenie narasta, ale byle wytrzymać do miejsca noclegu. W następny ranek znowu będzie dobrze i pójdziemy dalej!
I jest radość, że cel coraz bliższy oraz satysfakcja, że podołałem, że nie brakło i tym razem ani sił fizycznych, ani duchowych – doszedłem do Świętego Celu! I jest wdzięczność dla tych co nas gościli i przenocowali. Stali się nam bliscy, nie jako krewni, ani jako koledzy, ale powstała między nami wspólnota ducha.
Dlaczego idziemy?
Oprócz plecaka dźwigamy ze sobą pewne intencje. Czasem motywem jest wdzięczność: że jestem zdrowy, że zdałem egzamin, że urodził się kolejny członek rodziny... Czasem ufna prośba: „o zdrowie dla kogoś z rodziny, o szczęśliwe ukończenie studiów, o dobre rozwiązanie pewnych problemów, o uratowanie zagrożonego małżeństwa, o nawrócenie syna z pijaństwa, o spokój duszy dla bliskich zmarłych” – zastanawiające są te zalecania czytane przed codziennym różańcem.
Z Raciborza wyszło w tym roku aż 700 osób! Było to w święto Wniebowzięcia NMP i wielu dołączyło do pąci na jeden dzień. Szli całymi rodzinami „na odpust Wniebowzięcia NMP do Rud”, do pięknie odnowionego opactwa cysterskiego. Kłopot był dla dobrych ludzi z Nędzy, którzy szykowali pierwszy obiad i nie spodziewali się aż tylu gości. W następne dni liczba pielgrzymów wynosiła 400 osób.
Szedłem w tym roku tylko jeden dzień. Cóż, starość daje o sobie znać. Ciągnęło mnie jednak do tej kompanii. Wielu tu znajomych, niektórzy, jak ja, pamiętają początki raciborskiego strumienia opolskiej pielgrzymki (1984 r.). Brała udział, jak co roku, sześcioosobowa grupa z Münster z Niemiec. Są tam związani z polską misją duszpasterską i jej aktywnymi członkami; pielgrzymka to ich urlop. Starą kadrę stanowią na ogół porządkowi: ubrani w żółte kamizelki, uzbrojeni w gwizdek i lizak odblaskowy, odpowiadają za bezpieczeństwo na drodze. Mają doświadczenie, najczęściej od lat sprawują to odpowiedzialne zadanie.
W gościnnym Ujeździe
Wieczorem w Ujeździe odwiedzam rodzinę, która mnie gościła przez wiele lat. W tym gospodarstwie na skraju miejscowości zwykle nocuje pielgrzymkowa służba zdrowia. Dojechał już pan Stanisław, kierowca pielgrzymkowej sanitarki, jest też Jola i siostra z Notburgi – nasza opieka medyczna. Brakuje tym razem pani dr Marty. Cóż, starość, jak w moim przypadku. Gospodarzy znam od wielu lat, gdy ich dzieci były małe. Dziś dwie córki są wydane, a trzecia na studiach.
Wieczorne nabożeństwo przy pielgrzymkowym kościele w tzw. Studzionce, tam gdzie można się napić ze „źródła miłości”. Wiele (szczęśliwych) par małżeńskich miało swój początek na pielgrzymce. Kilka par brało ślub tu w Studzionce. Jedna z nich świętowała w tym roku srebrne gody weselne. Szli, jak wtedy w pielgrzymce, choć dziś bogatsi o dwadzieścia pięć lat wspólnego życia i o troje dzieci. Nocowali w tym samym domu, który był kiedyś ich domem weselnym, choć wtedy, jako nowożeńcy, zjedli tylko szybko śniadanie i dalej w drogę! Wszyscy pielgrzymi byli ich gośćmi i wszyscy dostali wtedy kołacz weselny na drogę. Ach, co to był za ślub!
Za rok pójdziemy znów; o ile Bóg pozwoli.