Dostaliśmy szansę na drugie życie
Dla niektórych pensjonariuszy to było nie lada przeżycie. Wspinali się po włazach na dachy, lecieli pierwszy raz w życiu helikopterem i obserwowali z okien swoich pokoi podpływającą pod budynek Odrę. – Wśród tej wody byliśmy jak Arka Noego. Wiedziałam, że zostaniemy uratowani – wspomina 93-letnia pani Maria, od trzydziestu lat mieszkanka „Złotej Jesieni”.
Mieszkańcy domu pomocy społecznej na Ostrogu lipcową pogodę 1997 roku obserwowali z okien swoich pokoi, które zajmowały wyższe kondygnacje budynku, od pierwszego do trzeciego piętra. Chociaż nikt nie był wtedy w stanie przewidzieć rozmiarów zagrożenia, pracownicy placówki zaczęli uzupełniać zapasy wody i żywności, a pensjonariuszy zaopatrywali w świeczki i dowożone przez strażaków lampy naftowe. – Nawet przez chwilę nie czułam strachu. Musiałam zabezpieczyć kaplicę, którą się od lat opiekuję. Wyniosłam ornaty, postawiłam na szafie monstrancję, a Najświętszy Sakrament schowałam w swoim pokoju i poprosiłam Pana Boga o opiekę nad naszym domem – mówi pani Maria, była nauczycielka SP 11.
Wszystko działo się bardzo szybko. Woda zalała wieczorem mieszczący się na parterze pion socjalny, czyli kuchnię, stołówkę, biura, salę rehabilitacyjną, gimnastyczną i kaplicę. W pierwszej kolejności ratowano dokumenty z księgowości i sprzęt do rehabilitacji, który został przeniesiony na wyższe piętra. – Od wtorku do piątku pozostałem w pracy wiedząc, że będę tu potrzebny. Pamiętam chwilę, gdy wróciłem do domu i poczułem, że jestem w jakimś innym świecie. Czyste i suche ulice, spacerujący ludzie i toczące się zwykłym torem życie. Po tym co widziałem na Ostrogu, to był szok – mówi kierownik działu technicznego DPS-u Robert Polis.
Pierwsze ewakuacje zaczęły się po południu 9 lipca. Niektórych mieszkańców przewożono helikopterami, inni płynęli wojskowymi amfibiami, a gdy woda opadła, korzystano również z wozów strażackich. Pensjonariusze trafili do Lysek, Gorzyc, Borowej Wsi i Rudy Śląskiej, gdzie znajdowały się podobne ośrodki. Wraz z nimi oddelegowano tam część pracowników raciborskiej placówki. – Zawsze mieszkałam na trzecim piętrze, więc kiedy w 1997 roku woda zaczęła się podnosić, obserwowałam całą sytuację z okna swojego pokoju i miałam nadzieję, że nie będziemy musieli opuszczać domu. Nie chciałam lecieć helikopterem, więc czekałam do ostatniej chwili, aż woda trochę opadła i mogłam pojechać wozem straży pożarnej. Najpierw trafiłam do Lysek, gdzie ugoszczono nas śniadaniem, a potem odwieziono do Gorzyc. Tam znaleźli mnie moi synowie, którzy nie mieli ze mną od czasu powodzi kontaktu i bardzo się martwili. Zabrali mnie do siebie, a do domu wróciłam jako jedna z pierwszych. Pamiętam, że nie miałam jeszcze wtedy skończonej łazienki, bo wciąż trwał remont, ale czułam, że znów jestem u siebie – dodaje.
Jak tylko wody opadły, zaczęło się wielkie sprzątanie, w którym pracownikom ośrodka pomagali strażacy, wojsko, firma budowlana CDK oraz zakład higieny komunalnej. – Pierwszych sześćdziesięciu mieszkańców wróciło do Raciborza w połowie grudnia. Choć remont nadal trwał, radość z powrotu do domu była ogromna. Pozostali dołączyli do nich jesienią następnego roku.
Powstały w latach 80. budynek dzisiejszego DPS „Złota Jesień” miał na początku pełnić rolę hotelu robotniczego. Dopiero później przekwalifikowano go na dom pomocy społecznej. Postawiono dodatkowy budynek i łącznik, zaplanowano dźwigi do przewozu osób i całość zmodernizowano na potrzeby ludzi starszych i niepełnosprawnych, ale dopiero powódź, jakby na przekór losowi, otworzyła przed placówką nowe możliwości. – Mogliśmy wszystko zaplanować lepiej niż kiedyś. Zainwestowaliśmy we własną kotłownię, wymieniliśmy wszystkie okna, zmieniliśmy wygląd stołówki i kaplicy. Spędzamy tu połowę swojego życia i dziś mogę śmiało powiedzieć, że czuję się tu bezpiecznie – mówi Robert Polis, a główna księgowa placówki dodaje, że „Złota Jesień” była jedną z nielicznych jednostek, które miały wykupione ubezpieczenie na wypadek powodzi. – Dostaliśmy środki na gruntowny remont, który kosztował 10,5 miliona złotych. Powódź pozwoliła nam odrodzić się na nowo – podsumowuje Danuta Hopko.
Katarzyna Gruchot