Bielickie schronisko im. św. Brata Alberta
„Być dobrym jak chleb” – czyli bez reszty oddać się innym. Obecny rok poświęcony jest w Polsce pamięci świętego Brata Alberta, którego św. Jan Paweł II nazwał w swym dramacie „Bratem naszego Boga”. Okazją jest setna rocznica jego śmierci; umarł 25 grudnia 1916 r. Do wigilii tego roku rozciągnięto rozważania nad nauką o miłości bliźniego, którą pozostawił swym życiem św. brat Albert.
Urodzony w 1845 r. w rodzinie zubożałej szlachty, został wychowany głęboko religijnie i jako żarliwy patriota. Miał 17 lat, kiedy przyłączył się do powstania styczniowego. Ranny w walce utracił nogę i przez całe życie kulał z jedną protezą. Wyemigrował i studiował sztukę w Monachium. Malował obrazy, często o tematyce religijnej, by „sztukę i talent Bogu na chwałę poświęcić”. Wrócił do kraju i w Krakowie zetknął się ze skrajną nędzą. Był głęboko poruszony, gdy w ogrzewalni miejskiej zobaczył tłum nędzarzy, przebywających tam w nieludzkich warunkach. Uważał, że ludzi nie można pozostawić w tak przerażającym poniżeniu. Zamieszkał wśród nich. Wkrótce objął zarząd nad miejską ogrzewalnią i przekształcił ją w przytulisko, gdzie było pożywienie, dach nad głową i miłosierne serce. Przywdział habit zakonu św. Franciszka jako świecki brat i żył ubogo wśród ubogich.
Gościnny dworek w Bielicach
W Bielicach k. Nysy jest bodajże największe w Polsce schronisko im. św. Brata Alberta. Ks. Bronisław Dołhań, emerytowany proboszcz z Bielic, mój rówieśnik i przyjaciel, kapelan domu, zetknął mnie z założycielem tego przytułku ks. Jerzym Marszałkowiczem, który jest prawie że repliką Brata Alberta. Właściwie nie jest księdzem, ale wszyscy go tak nazywają, ewentualnie mianują bratem. Chodzi zawsze w sutannie i mieszka wśród pensjonariuszy. Jest już staruszkiem, ma 86 lat, jest słaby i gubi się nieco w rozmowie; zresztą niechętnie o sobie opowiada. Dzieli pokój z czterema innymi mężczyznami, odróżnia go tylko to, że nie ma łóżka piętrowego oraz posiada małe biurko i szafkę z książkami.
Ciągnę go za język, by opowiedział mi o początkach swej pracy na rzecz bezdomnych. Mówi nieskładnie; cóż się dziwić starość daje o sobie znać. Wiem też, że o sobie niechętnie opowiada, zresztą niektóre rzeczy o nim znam od mego przyjaciela ks. Dołhania.