W Boże Narodzenie rozbił się tu amerykański bombowiec
Na jednej ze ścian kościoła pw. św. Stanisława w Marklowicach wisi granitowa tablica. Poświęcona jest pamięci załogi amerykańskiego samolotu bombowego, który został zestrzelony i rozbił się o marklowicką ziemię 26 grudnia 1944 r. - Dziś znamy wiele szczegółów tego niegdyś prawie nieznanego epizodu II wojny światowej - mówi Józef Kłosok, prezes Towarzystwa Miłośników Marklowic.
Działania militarne II wojny światowej do 1944 r. rozgrywały się z dala od granic Górnego i Dolnego Śląska. - Sytuacja zmieniła się w połowie 1944 r. po sukcesie aliantów na Półwyspie Apenińskim - mówi Józef Kłosok. Tłumaczy, że opanowanie rejonów Włoch pozwoliło lotnictwu alianckiemu na utworzenie baz, w których zasięgu znalazły się wschodnie obszary Niemiec i ziemie polskie pod okupacją hitlerowską.
Przedmiotem zmasowanych nalotów amerykańskiej 15 Floty Powietrznej stały się przede wszystkim zakłady paliw syntetycznych na Górnym Śląsku. Miały one strategiczne znacznie dla funkcjonowania hitlerowskiej machiny wojennej. - Głównymi celami były zatem zakłady w Blachowni Śląskiej, Kędzierzynie, Zdzieszowicach, Oświęcimiu-Dworach, rafinerie w Bogumnie, Czechowicach i Trzebini - mówi prezes Towarzystwa Miłośników Marklowic. Amerykańskie samoloty dokonały 18 zmasowanych nalotów bombowych na te tereny. Pierwszy miał miejsce 7 lipca 1944 r., a ostatni kilka miesięcy później - 26 grudnia.
Bombardowanie zakładu paliw syntetycznych
Drugiego dnia świąt Bożego Narodzenia wstawał mglisty poranek, kiedy w amerykańskiej bazie w Tortorella w południowych Włoszech trwały ostatnie przygotowania do kolejnej wyprawy bombowej. Zadaniem było dokonanie - w ramach formacji 134 bombowców - bombardowania zakładów Blachowni, gdzie produkowano na potrzeby III Rzeszy benzynę syntetyczną. Jednym z bombowców uczestniczących w bożonarodzeniowej akcji był samolot typu Boeing B-17 G, przez lotników nazywany "Mono". 10-osobową załogą dowodził pochodzący z Arizony Robert Flake. Nad celem lotnicy znaleźli się o godz. 12.18. Dokonali zrzutu bomb, ale chwilę później ich samolot sam został trafiony pociskiem przeciwlotniczym w zbiornik paliwa silnika nr 2. – Dzięki pozyskanej obszernej dokumentacji oraz oryginalnym amerykańskim raportom udało nam się odtworzyć dalsze losy tego samolotu i jego załogi - mówi Józef Kłosok.
Samolot eksplodował w powietrzu
Kiedy pocisk trafił w zbiornik paliwa, rozpoczęły się dramatyczne chwile dla załogi. Dwójka pilotów robiła co mogła, aby ugasić ogień. Świadomie zboczyli z trasy lotu, aby w razie wybuchu nie uszkodzić pozostałych jednostek. Jak wspomina po latach w swojej korespondencji Charles A. Bigbee (kuzyn Roberta Flake'a), który leciał w innym bombowcu, "płomienie wystrzeliły od tyłu, obejmując lewy statecznik poziomy. Nie przestawaliśmy krzyczeć do mikrofonów, aby załoga opuściła samolot. Było oczywiste, że wybuch może nastąpić w każdej chwili. Zobaczyliśmy kilka spadochronów w momencie, w którym odchodziliśmy nieco w lewo, aby nie dosięgła nas eksplozja". Kiedy samolot znajdował się nad Marklowicami Górnymi, eksplodował. Jego szczątki spadły na tzw. Pańskie Pola.