Zjawa stanęła w drzwiach
Obchody rocznicy Marszu Śmierci to dobra okazja by przypomnieć tych, którzy z narażeniem życia ratowali uciekinierów z marszu. Takimi osobami byli Anna i Ryszard Adamczykowie z Gorzyc, rodzice Jana Adamczyka, mieszkańca Łazisk. – Nigdy nikomu o tym nie wspominałem. Nie chciałbym jednak, żeby ich czyny były zapomniane – mówi pan Jan.
W drzwiach stanęła zjawa
Doskonale też pamięta to co wydarzyło się około 26 – 28 stycznia 1945 r. Choć był środek zimy i było dużo śniegu, to temperatura była dodatnia i wszędzie było sporo błota. Zmierzchało, kiedy zaledwie 6-letni Jasiek wybierał się z mamą nakarmić świnie. – Szliśmy z wiadrem, a kiedy mama Anna otwarła drzwi, zobaczyłem w nich, jak mi się wydawało, zjawę, człowieka w pasiaku, wychudzonego, o zapadniętych policzkach, które wyglądały, jakby mu miały zaraz wyjść przez skórę. Był strasznie zabrudzony, w drewniakach, bez skarpet. Wyglądał strasznie. Zaskoczenie trwało chwilę. Dalej wszystko potoczyło się bez słów. Matka mu kiwnęła, że ma iść za nami. Do chlewika. Tam pokazała mu, że ma się schować w jednym z chlewików, w którym był zapas słomy. Kiedy zamknęła za nim drzwiczki, płacząc zaklinała mnie, żebym nikomu, nawet braciom czy siostrze pod żadnym pozorem nic nie mówił o tym, co widziałem. Kiedy matka ochłonęła, zaniosła mu schowane w wiadrze jedzenie – opowiada pan Jan. Wtedy nie był tego świadomy, że jego matka ryzykowała nie tylko życie swoje, ale całej rodziny.
Ucieczka do Czech
Nieoczekiwany gość, ukrywał się w chlewiku całą noc, cały kolejny dzień i pół następnej nocy. W sytuacji kiedy obok było 40 żołnierzy. – To był w ogóle cud, że ten człowiek zanim stanął w progu naszych zabudowań, wcześniej nie napatoczył się na żołnierzy niemieckich – uważa Adamczyk. Jego rodzice zanieśli uciekinierowi ubranie po parobku, którego wcześniej Niemcy zabrali na roboty przymusowe. Pasiak spalili. – Ojciec był niskiego wzrostu, a nasz gość był dość wysoki. Dlatego dali mu ubranie po parobku Jaśku z Osieka – opowiada pan Jan. Dopiero po froncie dowiedział się, że ojciec pod osłoną nocy, w milczeniu, omijając drogi i zabudowania, wyprowadził uciekiniera nad rzekę Olzę, ku Uchylsku, gdzie był bród. Stamtąd było blisko do Czech, w których już miały być wojska radzieckie. Został na drogę zaopatrzony w jedzenie. – W czasie tej nocnej wycieczki ojciec dowiedział się, że był to bułgarski Żyd, który uciekł z Marszu Śmierci. Miał około 40 lat. W domu miał małą fabrykę mydła. Powiedział ojcu, że jak przeżyje, to wszystko co ma, łącznie z fabryką mu przekaże. Niestety, nie dał znaku życia, więc uważaliśmy, że zginął. Okazało się, że tereny przygraniczne, po stronie czeskiej były obsadzone przez grupy partyzanckie. Nie wiadomo, czy nie został przez nich złapany. Ojciec nie chciał, żebyśmy w ogóle o tym komukolwiek mówili. W 1945 r. nikt nie wiedział co będzie dalej. Ojciec przeżył dwóch najeźdźców, bał się, że będzie jeszcze trzeci – wspomina Jan Adamczyk. Dziś uważa, że jego rodzice zachowali się jak należy, mimo ogromnego ryzyka, jakie im w tej sytuacji groziło ze strony Niemców.