Zjawa stanęła w drzwiach
Obchody rocznicy Marszu Śmierci to dobra okazja by przypomnieć tych, którzy z narażeniem życia ratowali uciekinierów z marszu. Takimi osobami byli Anna i Ryszard Adamczykowie z Gorzyc, rodzice Jana Adamczyka, mieszkańca Łazisk. – Nigdy nikomu o tym nie wspominałem. Nie chciałbym jednak, żeby ich czyny były zapomniane – mówi pan Jan.
Nie przeciwstawiać się czerwonym żołnierzom
Schowani w piwnicy Adamczykowie przetrwali radzieckie natarcie na ich dom. Walki były dla nacierających niezwykle krwawe, bo Sowieci atakowali bez użycia artylerii. Nasz rozmówca uważa, że prawdopodobnie spodziewali się, iż mogą tu być wyżsi niemieccy oficerowie, być może generałowie, których chcieli wziąć żywcem (na terenie Olzy, Uchylska i Gorzyc przebywał w tym czasie m.in. feldmarszałek Ferdinand Schörner, dowódca wojsk niemieckich w tym rejonie – przyp. red.). W pewnym momencie strzelanina ustała. Po dwóch godzinach ciszy do piwnicy wpadło dwóch radzieckich żołnierzy. Za nimi inni. – Interesowały ich trzy rzeczy: zegarki, wódka i dziewczyny. Te ostatnie brudziły twarze węglem, starały się udawać, że są stare. Z Rosjanami przyszedł polski oficer. Piękną polszczyzną powiedział, że mamy się w ogóle im nie przeciwstawiać, bo są wściekli, że stracili tu tak wielu ludzi i sprzętu. Ojcu zabrali zegarek. Zabrali też wszystkie świnie i krowy z cielakami. Ojciec o mało nie stracił życia, kiedy jedna z krów zaczęła się cielić i ojciec proponował, by dać się jej ocielić w spokoju. Rosjanin już w niego celował, ale ojciec wytłumaczył mu, że zamiast tej jednej krowy, będzie miał dwie. I tak się stało, a Rosjanie uznali, że skoro ojciec ocielił krowę, to może leczyć i ich żołnierzy. To było wszystko straszne – wspomina.
Ewakuacja i powrót
Rosjanie nakazali Adamczykom i innym rodzinom ewakuację. – Poszliśmy w kierunku Wodzisławia, ale tam nam nie pozwolono wejść do miasta. Ostatecznie na dwa tygodnie trafiliśmy do Rydułtów. Mieszkaliśmy u takiej rodziny, której dom stał na skarpie. Nie pamiętam jak ci ludzie się nazywali, ale byli bardzo dobrzy. Po wojnie ojciec kilka razy ich odwiedził by wyrównać rachunki – wspomina pan Jan. Jego starszy brat pewnego dnia poszedł do Gorzyc sprawdzić, czy można już wracać. Okazało się, że tak. – Jak żeśmy wrócili z Rydułtów do domu, to z całego naszego gospodarstwa został przypalony i obłąkany kot. Zabudowania gospodarcze były zniszczone. Na szczęście dom ocalał, tyle że był ograbiony. A czego nie wynieśli Rosjanie, to wyniosło dwóch takich co chodziło z opaskami z literą P (opaski z literą P w czasie niemieckiej okupacji Górnego Śląska musieli nosić ci mieszkańcy, którzy nie zgodzili się na wpisanie na volkslistę, była to jedna z form ostracyzmu ze strony lokalnych niemiecki władz – przyp. red.). Czego nie zabrała nam wojna, to do reszty rozkradło dwóch miejscowych – podsumowuje pan Jan, który w 1965 r. ożenił się w Łaziskach. Po zdaniu matury studiował polonistykę. Od dziekana usłyszał, że nie zostanie nauczycielem, bo raz, że był synem kułaka, a dwa nie chciał się zapisać do partii. W efekcie rozpoczął studia techniczne, pracował na kopalni. Przez trzy kadencje był prezesem OSP Łaziska, a zarazem zarządu gminnego OSP w Godowie. Po rezygnacji z uwagi na stan zdrowia, został prezesem honorowym OSP Łaziska i zarządu gminnego. Przez trzy kadencje był też radnym gminy Godów i przewodniczącym komisji bezpieczeństwa. Do dziś amatorsko zajmuje się fotografią.
Artur Marcisz