Kto wierzy, nigdy nie jest sam
- Dokąd chcesz iść? - pyta starszy stopniem. – Do kościoła - odpowiada Herbert. Podporucznik krzywi się: Mów, że chcesz iść na baby albo na spacer; do kościoła nie mogę ci dać przepustki.
Herbert ma dziś 75 lat, jest mężem, ojcem i wielokrotnym dziadkiem. Jak każdy stary człowiek wspomina dawne czasy, rozważa co było błędem, co sukcesem – taki swoisty rachunek sumienia, niekiedy robiony wśród przypadkowych słuchaczy. „To były inne czasy” – wzdycha zamyślony, a my starzy przytakujemy. Herbert jest człowiekiem religijnym, w młodości był ministrantem, w rodzinie ma księdza, żona jest również religijna.
Wracając wspomnieniami do młodości, mówił kiedyś o swej dwuletniej służbie wojskowej. Była w PRL-u powszechnym obowiązkiem: młodzieńcy, gdy ukończyli 19 lat musieli pójść na „stowka”, a jeżeli byli, ogólnie biorąc, zdrowi, szli na dwa lata „do woja”. Jedni nazywali to „przerwą w życiorysie”, ale sam widzę z perspektywy czasu, że była to także dobra szkoła życia: uczyła dyscypliny, koleżeństwa, odporności na trudy. Wracali wysportowani, zahartowani fizycznie i psychicznie, pewni siebie, byli gotowi do dojrzałego życia. Wyszli z domu jako młodzieńcy, a wrócili jako mężczyźni. Teraz był czas na to, by się żenić i założyć rodzinę. Pracę zarobkową mieli zapewnioną; zakład pracy, który wojaka zatrudniał przed wojskiem, miał obowiązek przyjąć go z powrotem bez utraty ciągłości pracy.
Na stawce przed wojskiem pytano każdego rutynowo, gdzie chciałby odbyć służbę. Zwykle każdy podał miejscowość bliską domu, ale praktycznie rozsyłano ich po całym kraju. Herbert podał Opole, lecz Ślązaków chciano przy okazji „spolszczyć” i wysyłano daleko w głąb kraju.
Herbert przed przysięgą przebywał w Grudziądzu. Był to czas najtrudniejszy: sześć tygodni drylu: musztra, marsze z pełnym ekwipunkiem, czasem w nocy, pompki czy inne kary przy każdym małym przewinieniu. Wiele zależało od podoficera, jeśli miał sadystyczne skłonności, potrafił zamęczyć i poniżyć. „Tu jest wojsko, a nie uniwersytet!” – odgryzali się na studentach. Biada słabeuszom, niedorajdom i maminsynkom...
Po sześciu tygodniach była przysięga wojskowa, uroczystość, na której rekruci nareszcie zobaczyli rodziców, rodzeństwo czy swe dziewczyny. Przeszkoleni, nieco odstresowani, zostali rozesłani do innych jednostek wojskowych.
Herbert był przy lotnictwie. Wysłano go aż do Słupska, nad morzem. Przyznał, że tylko raz siedział w samolocie; nigdy nie latał, bo na to byli zawodowi lotnicy. Sprzęt, odrzutowe samoloty były tak drogie, że dawano je tylko w pewne ręce. On zaś należał do obsługi naziemnej lotniska.
Po kilku tygodniach wysłano go z kilkoma kolegami do małej stacyjki, leżącej wśród pól, oddalonej kilka kilometrów od lotniska. Mieli obsługiwać radiostację, która naprowadzała latające samoloty na pas lądowiska. Gdy samoloty wbijały się w powietrze, otrzymywali od dowództwa lotniska telefoniczny rozkaz, by włączali radiostację na odpowiedniej częstotliwości i pilnowali, by działała sprawnie. Lotnicy mknący gdzieś wysoko z naddźwiękową szybkością nad lądem, czy Bałtykiem, wiedzieli gdzie jest lotnisko i z której strony podejść do lądowania, nawet w nocy czy we mgle.
Była ich tylko mała grupa osób i choć pochodzili z różnych stron Polski, zżyli się wkrótce. Rozkazodawcą był podporucznik, który mieszkał na tym odludziu ze swą rodziną. Był człowiekiem wyrozumiałym, wymagał obowiązkowości, ale nie był złośliwy.
Herbert starał się być wierny swym obowiązkom religijnym i w niedzielę rano zgłaszał się po przepustkę.
– Dokąd chcesz iść?
– Do kościoła.
Podporucznik skrzywił się:
– Mów, że chcesz iść na baby albo na spacer; do kościoła nie mogę ci dać przepustki.