Kto wierzy, nigdy nie jest sam
- Dokąd chcesz iść? - pyta starszy stopniem. – Do kościoła - odpowiada Herbert. Podporucznik krzywi się: Mów, że chcesz iść na baby albo na spacer; do kościoła nie mogę ci dać przepustki.
Pozwalano im nawet się dorabiać. Pola wokoło należały do gospodarzy, którzy w rekrutach widzieli tanią siłę najemną. Płacono im minimalnie, ale było to więcej niż nic. Herbert zrobił w wojsku ponadto prawo jazdy, oraz … nauczył się palić. Podczas zajęć wojskowych często padał rozkaz: – Spocznij, przerwa na papierosy, kto nie pali ten sprząta!
To już lepiej było zapalić.
Oprócz obsługi radiostacji były warty. W dzień i w nocy. W nocy odpowiedzialne zadanie: nigdy nie było wiadomo, czy, gdy ktoś się skrada jest to potencjalny wróg czy kolega po nocnej eskapadzie.
Z biegiem miesięcy z kolegów stali się przyjaciółmi. Służbę objęli „nowi”, zaś weterani, już blisko zwolnienia, nieraz do późnej nocy opowiadali o swej przeszłości lub snuli plany na przyszłość.
– Jeszcze sto dni! – oznajmił jeden i zwiesił krawiecką miarkę, by na niej odciąć kolejny jeden centymetr.
– Na Wielkanoc będziemy w domu.
– A ja dwa dni po Wielkanocy mam urodziny – zacierał ręce Herbert – pofajrujemy w domu.
– Z czego się tu cieszyć? – cedził przez zęby Zbigniew.
– Jak to? Będziemy razem: mama, siostra, brat, przyjdą koledzy, już na mnie czekają...
– Na mnie nikt nie czeka – mruknął ponuro Zbigniew.
– Słuchaj, chyba na każdego ktoś czeka.
– Na mnie nie. Patrz, co mi napisała dziewczyna.
Herbert znał trochę historię Zbigniewa. Buntowniczej natury, inteligentny, lecz uparty. Gdy miał 14 lat poróżnił się z ojcem i odszedł z domu. Uczył się w jakieś szkole z internatem. Prawie nie miał kontaktu z domem. Zanim poszedł do wojska, zapoznał dziewczynę, przywiązali się do siebie i obiecali sobie małżeństwo. Marzył o domu z żoną i dziećmi. Aż tu otrzymał list: „Nie wracaj do mnie, mam kogoś innego. Przepraszam Cię! Mariola”.
Herbert starał się go pocieszyć, ale nie wiedział jak. W jeden z ostatnich wieczorów znów siedzieli razem i rozmawiali o przeszłości i przyszłości. Każdy miał jakieś plany z wyjątkiem Zbigniewa. Zrobiło się bardzo późno.
– Muszę iść na wartę. – Zbigniew podniósł się i sięgnął po karabin.
– Daj spokój, u porucznika zgasło światło; poszedł spać, nie będzie kontroli.
– A jednak pójdę – westchnął Zbigniew. Karabin zarzucił na ramię, a z ręki do ręki przerzucał naboje.
„Skąd ma naboje?” – zaniepokoił się Herbert, na ogół nie wydawano im ostrej amunicji.
– Jednak pójdę. Wy śpijcie, a może was obudzę? – Zbigniew wstał i wyszedł; od drzwi odwrócił się jeszcze i smutno uśmiechnął.
Spali twardo tej nocy.
Rankiem wpadł do ich sypialni „młody”, który miał zadanie, by włączyć radiostację.
– Chodźcie, tam ktoś leży na trawie we krwi! – Był cały roztrzęsiony.
– To Zbigniew! – zawołał z przeczuciem Herbert. Rzeczywiście, to był ich kolega, leżał z przestrzelonym w środku czołem.