Świąteczne opowieści z okopów pod Ypres, okupowanej Polski i zesłania na Sybir
Ks. Jan Szywalski przedstawia.
Wigilia 80 lat temu
Jest Boże Narodzenie roku 1939. Od trzech miesięcy trwa wojna. Strach paraliżuje polską społeczność. Mimo lęku i siarczystego mrozu we wsi koło Sandomierza ludzie spieszą na pasterkę. Niedaleko stacjonuje jednostka niemieckiego Wehrmachtu, ale pragnienie, by świętować Boże Narodzenie jak co roku, jest większe i kościół wypełnił się szczelnie wiernymi. W Bogu jest cała nadzieja, tu są razem, tu czują się bezpiecznie i swojsko. Jak co roku brzmią kolędy, a dokoła znane twarze; to ich kościół, dom Boży i ich drugi dom. Modlitwy są dziś żarliwsze niż kiedyś. Boże uchroń ode złego!
Ks. Franciszek stoi przy ołtarzu; jest dawnym zwyczajem twarzą zwrócony ku tabernakulum, a tyłem do ludzi. Modli się po łacinie, zaś lud za jego plecami śpiewa polskie kolędy. Brzmią głośno, a jednak wyczuwa się, że atmosfera jest napięta i radość nie ta. Mroźno jest nie tylko na dworze, ściska też serca. Co przyniosą następne dni, nowy rok? Jak długo potrwa ta wojna? Dochodzą słuchy o aresztowaniach i rozstrzeliwaniach. „Chwała na wysokościach Bogu, a pokój na ziemi” – brzmią słowa kolędy, ale pokoju nie ma ani na polskiej ziemi, ani w sercach ludzi.
Ks. Franciszek odmawia cicho swe modlitwy, gdy nagle za jego plecami śpiew się urywa. Pojedyncze głosy próbują go podtrzymać, ale i one cichną. Ksiądz Franciszek odwraca się, by zaśpiewać Dominus vobiscum i badawczo patrzy na nawę kościoła, by dostrzec przyczynę niepokoju. Widzi, że głowy wszystkich są odwrócone do tyłu, ku wejściowym drzwiom. A tam w zielonych mundurach stoi kilku żołnierzy Wehrmachtu. Po co przyszli? Po niego? Może kogoś innego poszukują?
Tymczasem żołnierze zdjęli czapki z głów, sięgają do kieszeni i – o dziwo – wyjmują małe książeczki do nabożeństwa. Wtedy dla wszystkich staje się jasne: żołnierze przyszli, aby brać udział we mszy św. Jeżeli jest tak, to nie trzeba się ich bać, to zwykli mężczyźni z ludu. Choć Niemcy, to jednak katolicy. Chcą pokłonić się Chrystusowi, choć przyszło im świętować Jego narodzenie na obcej ziemi. Po kilku minutach msza św. toczy się dalej. Lud podejmuje śpiew, ksiądz odwraca się ku ołtarzowi i odmawia przewidziane modlitwy. „Pax Domini sit semper vobiscum”.
Po mszy św. niemieccy żołnierze przyszli do zakrystii. Jeden z nich przedstawił siebie i kolegów ks. Franciszkowi. Mówił po polsku. – My som ze Ślonska, my przyszli prosić, iżbyśmy mogli rzykać w waszym kościele.
Ks. Franciszek podał im rękę:
– To jesteście ze Śląska; a z jakiej okolicy?
– Jo mieszkom pod Annabergem – odrzekł żołnierz.
– Gdzie jest ten wasz Annaberg?
– To wyście są ksiądz, a nie wiecie kaj leży Annaberg? – dziwi się młody Ślązak. Dla niego było oczywiste, że Góra św. Anny jest znana na całym świecie.
Przed zakrystią zebrała się spora grupa ludzi, którzy byli ciekawi, co Niemcy chcą od ich księdza. Gdy ks. Franciszek wyszedł z nimi, patrzyli na nich z ciekawością, ale i z życzliwością, bo słyszeli, że rozmawiają po polsku, choć mowa była inna i wszystkiego nie rozumieli.
– My somy tu niedaleko zakwaterowani, to byśmy chcieli przyjść do waszego kościeliczka przez święta.
Przychodzili także później w niedziele. Polacy do nich przywykli, rozmawiali z nimi, a nawet ośmielili się zaproponować, by zdjęli mundury, a oni ich ukryją. Na to się jednak nie zdecydowali; zbyt wielkie było ryzyko. Za dezercję groziła kara śmierci, a represje dotknęłyby także tutejszych ludzi. Po kilku tygodniach jednostka została przeniesiona w inne strony.
Relacja powyższa pochodzi od ks. biskupa Franciszka Jopa, naszego ordynariusza opolskiego. To on był głównym bohaterem owej wojennej pasterki. Zatrudniony w kurii diecezji sandomierskiej pomagał w pobliskich parafiach. Możliwe, że scena ta miała miejsce w Słupi Starej, jego rodzinnej miejscowości.
Bp Franciszek kończył swe wspomnienia słowami: „Nie mogłem wtedy przewidzieć, że kiedyś będę biskupem opolskim i że będę pielgrzymował na Górę św. Anny”. Miał wielki szacunek dla nas Ślązaków.
Wigilia 70 lat temu
Było to na dalekiej północy Związku Radzieckiego. Grupa polskich zesłańców w barakach łagru od dwóch dni już gotowała wigilię. Pod przewodnictwem ks. Kazimierza Świątka zbierali chleb, by nim podzielić się jak opłatkiem. Był też prawdziwy opłatek, który przysłała pewna rodzina. W jednym z baraków przygotowali stół; znalazł się biały obrus i gałązka jedliny. Ks. Świątek przewodniczył spotkaniu. Nie wiadomo, czy to donos, czy też przypadek sprawił, że nagle do baraku wpadł naczelnik łagru wraz z obstawą i krzyknął:
– Kto wam pozwolił się zebrać? Kto to zorganizował?
Nie było wyjścia. Wszyscy wstali, a ks. Kazimierz wyszedł z opłatkiem w stronę naczelnika, który skierował w jego stronę pistolet. Ksiądz wyciągnął opłatek i powiedział przejęty:
– Obywatelu naczelniku! Chcę sprawę wyjaśnić. U nas w Polsce jest zwyczaj, że w wigilię Bożego Narodzenia, ktokolwiek by do nas przyszedł, jest przyjęty, choćby byłby największym wrogiem. Trzeba przełamać się opłatkiem i życzyć wszystkiego dobrego.
Zaległa cisza. W powietrzu zawisły dwie wyciągnięte dłonie: jedna z pistoletem, druga z opłatkiem… Po chwili naczelnik schował pistolet do kabury.
Ks. Kazimierz Świątek urodził się w 1914 r. na terenie dzisiejszej Białorusi. Już jako trzyletnie dziecko był zesłany z rodzicami na Syberię. Powrócili po I wojnie światowej do wolnej Polski. Kazimierz został kapłanem wyświęconym tuż przed wojną wiosną 1939 r. Po wkroczeniu wojsk sowieckich został aresztowany i skazany na śmierć. Nim jednak wyrok wykonano, zjawiły się wojska niemieckie. Po wojnie w 1945 r. był przez NKWD skazany na 10 lat łagru o zaostrzonym rygorze. To tam, w tajdze Syberii, odbyła się opisana wigilia. Został zwolniony w 1954 r.
Po utworzeniu Białorusi został arcybiskupem mińsko-mohylewskim i administratorem diecezji pińskiej. Papież Jan Paweł II mianował go kardynałem. Zmarł w Pińsku w 2011 r.
Wigilia 105 lat temu
I wojna światowa. W okopach pod Ypres w Belgii leżą naprzeciw siebie wojska alianckie i niemieckie. Jest wigilia 1914 r. W niemieckich okopach ktoś zaczyna śpiewać „Cicha noc” i śpiew męskich głosów rozchodzi się daleko w mroźnej ciszy. Wtem jak echo z okopów alianckich dochodzi śpiew tej samej kolędy w języku angielskim. Po kilku chwilach wychodzą dowódcy z obu stron, wypijają kilka kieliszków whisky i umawiają się na zawieszenie broni. Wkrótce potem wychodzą żołnierze z okopów, podają sobie ręce, częstują papierosami, wymieniają drobne prezenty. Jakże bliscy poczuli się owi prości mężczyźni między sobą. Jedni i drudzy tęsknili za swoimi rodzinami i spokojnymi świętami, a wmówiono im, że są wrogami i mają do siebie strzelać. Chyba uświadomili sobie, że są chrześcijanami, choć być może różnych wyznań, ale wyznawcami Chrystusa, Księcia Pokoju.
Zawieszenie broni trwało kilka dni. Wyższe dowództwo nie było zadowolone z lokalnego rozejmu. Nakazano im przerwać pokojową ciszę i znów grzmiały armaty, by siać śmierć, kalectwo i zniszczenie.
ks. Jan Szywalski