Boli, że ludzie nie chcą księdza
Spostrzeżenie kolędowe ks. Łukasza Libowskiego (na zdj.).
Człowiek, który chce się spotkać z drugim człowiekiem
Tak się złożyło, że w tym roku kolędowałem dłużej niż w latach ubiegłych, tj. przez dziewięć dni – przez osiem dni w Opolu, a potem jeszcze w jedno niedzielne popołudnie w parafii pod Lubartowem. Tych moich dziewięć dni kolędy to naprawdę wynik skromny. To bardzo niewiele: przecież wielu księży chodzi po kolędzie przez mniej więcej miesiąc. A i ja sam tyle, miesiąc, chodziłem po kolędzie jako wikary. Ale z perspektywy księdza studenta te dziewięć dni to sporo.
Więc: kolędowałem. W czasie kolędy opolskiej uderzyła mnie jedna rzecz. To, jak wielu ludzi mnie nie przyjęło. Nieraz były to całe klatki; nierzadko wchodziłem tylko co do któregoś domu. Fakt ten naprawdę do głębi mnie w tym roku dotknął. Przeszył mnie. Zasmucił. Przestraszył. Zmartwił. Gdyby nawet – w ramach jakiegoś eksperymentu myślowego – dało się odjąć od tej liczby nieprzyjmujących kolędy tych, którzy zwykle ją przyjmują, a którzy wyłącznie w tym roku z jakichś zasadnych względów jej nie przyjęli – ale przecież nie da się tego zrobić, no bo nie sposób zdobyć tego rodzaju danych – liczba ta byłaby wysoka. Jak dla mnie, wysoka. Za wysoka. Tak to widzę. Tak odczuwam.
Jako ksiądz chodzę po kolędzie ubrany w komżę i stułę, ubrany zatem w strój poważny, liturgiczny. Ma to swoje znaczenie: że podczas kolędy występuję w określonej roli, że kolędując, reprezentuję
Kościół katolicki. Kolęda to przecież instytucja: to oficjalna wizyta duszpasterza u jego parafian. Może to powodować pewną sztywność w czasie spotkania kolędowego, może to wprowadzać dystans. Ludzie mają przecież różne doświadczenia z księdzem po kolędzie, niekiedy przykre. Ale po kolędzie idę też, drodzy Państwo, jako osoba prywatna. Jako po prostu człowiek. Jako Łukasz Libowski, który chce się spotkać z drugim człowiekiem. Tak to jest – i to jest trudne – że w duszpasterstwie splata się oficjalne z nieoficjalnym, urząd z prywatnością, powaga z bliskością, serdecznością.
Stoimy po dwóch stronach muru
Kolęduję zatem także jako człowiek, jako mężczyzna. Jako zwyczajny facet z całym bogactwem swojego inwentarza: ze swoimi marzeniami, ze swoimi emocjami. I boli mnie, kiedy widzę, że w tak wielu miejscach nie otwierają się przede mną drzwi. Że w tak wielu miejscach ludzie mnie nie chcą, że nie życzą sobie mojej obecności. Że w tak wielu miejscach jestem persona non grata. Pal licho, kiedy nie ma nikogo w mieszkaniu czy domu. Najdotkliwsze są sytuacje, kiedy ktoś za drzwiami jest, ale ich nie otwiera. Ma takie prawo, nie musi drzwi otwierać. I nie musi się tłumaczyć, dlaczego nie otwiera. W porządku, jasne. Przyjmuję to do wiadomości. Ale zgoda intelektualna na taki stan rzeczy nie zmienia faktu, że taka sytuacja mnie przejmuje. I że mnie dręczy. To już wolałbym, żeby te drzwi, przed którymi stoję, uchyliły się, by ktoś zza nich wychynął i powiedział, że nie przyjmuje kolędy. Przynajmniej byłaby między nami jakaś interakcja. Przynajmniej zobaczyłbym jeszcze jedną ludzką twarz. A tak jest tylko separacja. Nie ma spotkania. Nic się nie wydarzy. Stoimy po dwóch stronach muru. Każdy zamknięty w swoim świecie.
Literaturoznawcy wyodrębnili w poezji antycznej typ wiersza, który nazwali paraklauzytyronem. W wierszu takiego rodzaju wypowiada się podmiot liryczny, który stoi przed zamkniętymi drzwiami swej kochanki i ubolewa nad swą niedolą. Niejeden raz w czasie tegorocznej kolędy czułem się tak, jakbym był bohaterem jakiegoś paraklauzytyronu. Z tym, że stałem przed drzwiami mieszkańców parafii, w której pracuję.
Żeby dwoje chciało naraz
Naprawdę nie trzeba się mnie bać. Nie trzeba się bać księdza. Jestem w stanie wyobrazić sobie, że po kolędzie ktoś wpuszcza mnie do siebie, po czym oznajmia, że ma problemy z wiarą albo że nie wierzy, albo że ma jakieś złe doświadczenia z Kościołem czy księżmi. I prosi o to, by się u niego nie modlić. Życzyłbym sobie nawet takich spotkań kolędowych. Cieszyłbym się chyba nimi. Wiedziałbym wtedy, co ludziom leży na sercach. A oni mogliby powiedzieć o swoich przejściach.
Budować między sobą mury to nie sztuka. O to nietrudno. Ale burzyć mury… A o to by chyba przecież chodziło. Przynajmniej ja tak sądzę. Przynajmniej ja chciałbym tak czynić. Burzyć mury. Budować mosty. Zawsze. Także na kolędzie. Bo czemu niby nie? Łączyć ludzi ze sobą. Łączyć ich z Bogiem. Łączyć ich z Kościołem. Tylko cały w tym ambaras, żeby dwoje chciało naraz.
Oczywiście, jesteśmy niewolnikami formy. Coraz częściej pada z ust księży sugestia, że może by trzeba zmienić formułę kolędy. Mówi się o tzw. kolędzie na zaproszenie. Dobrze. Rzecz jest do przedyskutowania. Taka kolęda na zaproszenie ma plusy i minusy. Dokładnie tak, jak jest z rozwiązaniem obecnym: ono też ma plusy i minusy. Mnie się wydaje, że to, co ważne, jest gdzie indziej. Gdzie? W naszych głowach. Forma ma to do siebie, że jest pusta i że można ją wypełnić dowolną treścią. Może być dobra forma, ale zła treść. A może być i odwrotnie: zła forma wypełniona dobrą treścią. Chodzi o to, byśmy zmienili myślenie. Byśmy chcieli ze sobą być. Chcieli się ze sobą spotykać. Chcieli się nawzajem poznawać. Chcieli ze sobą rozmawiać. Także – może nawet przede wszystkim – na tematy trudne, na tematy najtrudniejsze. Chodzi o to, żebyśmy się nawzajem szanowali. Żebyśmy się nawzajem kochali. Żebyśmy sobie przebaczali. To wszystko zaczyna się od spotkania. Od otwartych drzwi.
Szanowni Państwo, ja naprawdę mogę mówić na kolędzie o różnych rzeczach, niekoniecznie, jeśli ktoś nie chce, o Bogu, religii, Kościele. Choć chciałbym, żeby na te tematy mówić. Mogę na kolędzie porozmawiać o książkach, filmach, muzyce, o pasjach gospodarzy i moich. Jednego razu pewien bardzo dojrzały już mężczyzna, kawaler, kiedy skończyliśmy się modlić, powiedział, co dało mi na długo do myślenia: „Proszę księdza, tylko, proszę, nie mówmy tak, jak mówię z księdzem co roku”. Na co ja: „To proszę powiedzieć, co pan lubi”. No i zaczęła się wspaniała rozmowa. O filmach. Okazało się, że mamy podobne gusta.
ks. Łukasz Libowski
I co się dziwić. Kiedy poszedłem po księdza, aby przyszedł do umierającego ojca, odpowiedział mi że nie ma dyżuru. Tak jest w Skawinie. I tak wygląda służba Bogu.
Kościół powinien być apolityczny a obecnie nie jest
Nie można Wszystkich wrzucać do jednego wora Księża są tak samo Ludzmi i można jednego lubić bardziej a drugiego mniej jeżeli w Twojej parafii Ksiądz do Ciebie nie przemawia to pojedz do sąsiedniej parafii może tam Ksiądz do Ciebie zacznie trafiać poszukuj Boga nie bądzmy bierni bo tym sobie tylko szkodzimy
Kościół sam sobie jest winny że jest traktowany tak jak jest. Będzie jeszcze gorzej, dla nich. Duma, pycha, nachalność, oderwanie od rzeczywistości, uprawianie polityki w świeckim państwie, uczynienie z Boga znaku towarowego. Kościół nie jest tym czym powinien być. Sam ks. Łukasz nie pisze o posłudze Bogu tylko o pracy w parafii. Praca ma to do siebie że usługi jednych są potrzebne a innych nie.
Mury można budować także z paraklauzytyronów. A poza tym ludzie nie lubią domokrążców.