Tęskniąc za procesją. Wspomina Jan Płaczek z Sudołu
Przed rokiem, na trasie procesji rozmawialiśmy z jednym z tych, którzy najdłużej jeżdżą po polach sudolskich, błagając konno o urodzaj. Jan Płaczek opowiedział nam jak przed 49 laty po raz pierwszy dosiadł konia i jako chłopczyk przejechał ją po raz pierwszy. Obecnie pasję ojca kontynuuje córka Kinga. Publikujemy tą rozmowę po raz pierwszy w formie pisanej. Można ją obejrzeć na nagraniu wideo po trasie procesji przez pola.
– Pamięta pan dawne czasy organizacji tej procesji. Wtedy dzieciom zabraniano udziału
– To są bardzo miłe dla mnie wspomnienia. 48 lat jazdy procesyjnej. Zaczynałem w czasach, gdy ówczesny kapłan z Sudołu, proboszcz Edward Gogolok surowo zabraniał jazdy dzieciom młodszym niż te, które ukończyły 10 lat. Dziś trudno w to uwierzyć. Jeżdżą dużo młodsze. Znajomy przywiózł kucyka, na którego wsadził 3,5-letnie dziecko. Oczywiście to jazdy „z obstawą”, a ja wtedy jechałem samodzielnie.
– Czym się różniły tamte procesje od współczesnych?
– Pamiętajmy, że nasza sudolska procesja zrodziła się i opiera na tradycji, ma przede wszystkim charakter religijny. To co kojarzę z tych moich dziecięcych lat, to jej skromność. Nie było wtedy tych wystawnych strojów jeździeckich, ozdobnych uprzęży. Zmiany nastąpiły, gdy dołączyły amazonki. W pozytywnym słowa znaczeniu zrobiła się taka wielkanocna parada konna. Jednak my zachowujemy błagalny charakter. Zawsze w procesji rozbrzmiewa melodia nauczyciela pana Ekierta, który ją stworzył 100 lat temu. Widok pań na koniach stanowi przyjemność dla oka. Z każdym rokiem ich przybywa. Teraz jest ich więcej jak połowa jadących. Moja córka też jeździ. Ona od zawsze chciała mieć konia. Pierwszego kupiła tuż po swojej komunii, za pieniądze z prezentów. Bryczek też nie było na początku. W sumie to one pojawiły się wraz z amazonkami
– Konie są specjalnie szykowane na udział w procesji. Są wyczyszczone, przystrojone. Widać i czuć nastrój święta. Trudno jest utrzymywać dziś konia w domu?
– Z pozycji gospodarza, rolnika uważam, że nie. Bo to są konie rekreacyjne, potrzebują czyszczenia standardowego. Ale w procesji nie jeżdżą wyłącznie osoby posiadające własne konie. Pan Urbas jak pamiętam od zawsze jeździ, choć nie ma swego konia. Inni też są z nami około 40 lat, a konie mają użyczone. Pan Bogdan nie odpuszcza nigdy choć jest górnikiem spod Wodzisławia Śląskiego. Przyjeżdżają, bo tu mają znajomych, cenią sobie to towarzystwo. Konie jakich się teraz dosiada to prawdziwe mercedesy w stosunku do tych, na których ja zaczynałem. Tamte były jakby drugiej kategorii, taka klasa małego fiacika.
– Co roku zlicza się konie. Czy istnieje jakaś niepisana rywalizacja, która procesja jest liczniejsza?
– Dla nas liczba uczestników nigdy nie była kluczowa jeśli chodzi o organizację. Raz mamy najwięcej, innym razem, gdzie indziej udaje się więcej jeźdźców. To oni wybierają gdzie chcą pojechać. Dla Sudołu liczy się, aby dochować tradycji i przejechać trasą wśród pól, pomodlić się, pójść na nieszpory.
– Rozmawiamy w miejscu, gdzie stykają się dwie dzielnice – Sudół i Studzienna. Wy jeździcie tylko do granic dzielnicy. Nie chcieliście zmienić trasy i wjechać w sąsiednie tereny?
– Ta trasa zwana jest starą cestą. Historycy głoszą, że tędy król Jan III Sobieski jechał z odsieczą pod Wiedeń. Jak byłem w Stary Sączu, to tam też są ślady przejazdu króla Sobieskiego. No to mamy coś wspólnego ze Starym Sączem. Tędy król jechał pod Wiedeń, tamtędy wracał po zwycięstwie nad Turkami. Co do samej Studziennej, to plany połączenia procesji były w latach 90. ubiegłego wieku. Nasza przeżywała wtedy problemy organizacyjne, szukaliśmy sojusznika. Myśleliśmy żeby wjechać na osiedle w Studziennej. Nie ułożyło się. Jest taki żart, że jak oni zrobią procesję, to my będziemy robić swoją tyle samo co oni i jeszcze rok dłużej.
– Uczestnicy procesji modlą się czterokrotnie w jej trakcie.
– Stajemy przy czterech kapliczkach na naszej procesyjnej trasie. Wpierw pod tzw. Urbankiem, którego my nazywamy – nie wiem dlaczego – Bożymarka. Stoi na granicy Sudołu z Wojnowicami. Tam są 3 okienka na obrazki świętych. Jedziemy 10 km. Przy kolejnych przystankach odmawia się trzy razy „Ojcze nasz” i „Zdrowaś Mario”, a w centrum wsi śpiewamy jeszcze Matce Bożej – „Raduj się nieba królowo”. Nasza trasa biegnie od wschodu na zachód i z powrotem.
– Obserwujecie rozkwit wielkanocnego objazdu pól w okolicy
– Rozwinęła się inicjatywa w Zawadzie Książęcej. Wcześniej jeźdźcy stamtąd przyjeżdżali do nas. Gminy się angażują w organizację. Pan Tadeusz Cycoń stwierdził, że po co mają jeździć po okolicy jak mogą u siebie. Odbudowano tradycje w Bieńkowicach. Teraz to duże przedsięwzięcie. Podobnie jak pietrowicka. Kiedy w Bieńkowicach było mniej koni i u nas frekwencja była na poziomie kilkudziesięciu jadących, to spotykaliśmy się z nimi przy Urbanku między Raciborzem a Gminą Krzyżanowice. Teraz i u nas i u nich jest dużo uczestników, mijamy się świadomie. Każda procesja ma swoją specyfikę. Bieńkowice śpiewają po niemiecku, Pietrowice Wielkie wiozą święty krzyż i organizują zawody sportowe a my kultywujemy religijność naszego objazdu.
– Czy śnieg czy deszcz procesji nie odwołujecie.
– Bo dla prawdziwego „koniarza” każda pogoda jest bardzo dobra. Był czas, że trasę odśnieżaliśmy pługiem, a wokoło nas rezygnowali. My się nie poddaliśmy. Ludzie chcą dochować tego obrzędu. W tym roku z dalekiej Ukrainy miał do nas dojechać nasz krajan ksiądz Tomasz Koza. Już jechał samochodem, ale ten mu się zepsuł po 50 km jazdy, na wyboistych drogach ukraińskich i nie mógł dojechać, bardzo żałował. Ta chęć sprawiła, że sam zacząłem jeździć. Chciałem dołączyć do tych jeźdźców, których podziwiałem jako chłopiec. I przeżyłem trzech proboszczów, organizatorów procesji – księdza Edwarda, surowego dla dzieci na koniach; księdza Józefa, który złapał potężnego bakcyla końskiego i jeździł póki mógł i teraz księdza Norberta, który także wsiada na konia i jedzie z nami.