Wirus to muzyk agresywny, nieprzewidywalny – i tak nami pogrywa
Z Przemysławem Królem, psychoterapeutą i psychologiem, na temat koronawirusa – i nie tylko – mejluje ks. Łukasz Libowski.
Wrażliwe struny naszego instrumentu
– Łukasz Libowski. Przemku, co w wymiarze psychicznym robi z nami koronawirus?
– Przemysław Król. Obrazowo mówiąc: uderza we wrażliwe struny naszego instrumentu zwanego psychiką. Są to powiązane ze sobą struny emocji, myśli, zachowań. I tak u jednego wybrzmi lęk o zdrowie swoje, najbliższych. U innego lęk, że może zarazić, uśmiercić innych. Może pojawić się taka myśl: żeby tylko nie złapać wirusa. Albo i związane z tym zachowanie: częste (albo i za częste) mycie rąk etc. U innych z kolei wybrzmi lęk przed śmiercią i pojawi się obsesyjna myśl, żeby tylko nikt nie przyszedł, oraz zaryglowanie się w miejscu pobytu. Jeszcze inni będą się złościć, że np. galerie są zamknięte – i jak tu się zrelaksować? Jeszcze inni zatęsknią za żywym kontaktem ze znajomymi, przyjaciółmi albo zezłoszczą się nadmiarem kontaktu z mężem, dziećmi – przy braku „miejsca” dla zajęcia się sobą, swoimi potrzebami. Różne rzeczy może z nami robić ten nowy postrach ludzkości, ale wydaje się, że wszystkie te przeżycia po stronie człowieka to… nic nowego. Wszystko to do życia psychicznego przynależy i „było przed wirusem”.
– ŁL. Będzie więc zapewne i po wirusie. Może rozwinę Twój obraz: trapiący nas wirus to muzyk wygrywający muzykę na instrumencie, którym jesteśmy. Podoba mi się ta metafora. Rzecz pierwsza. Muzyk może różnie instrument potraktować. Może grać na nim czule, może na nim grać nerwowo, agresywnie. Może grać przewidywalnie, a może okazać się artystą awangardzistą postępującym w swej sztuce w sposób zaskakujący. Wiadomo, że z artystami to nigdy nic nie wiadomo... Czy takim muzykiem, który gra muzykę na naszym instrumencie, nie jest w ogóle życie, w jakim uczestniczymy? Czy jako instrument nie należymy do muzyka, tj. koronawirusa, życia? I rzecz druga. Co z wygrywaną muzyką? Słuchać jej tylko? Cieszyć się nią tylko? Jasne, bywa ona różna. Niekiedy to kakofonia. Czy może dokładać starań, żeby ją jakoś kształtować, żeby utrzymać ją w harmonii? Muszę przyznać, że wpadłeś na bardzo ciekawy koncept. Jest on pojemny, obejmuje wiele aspektów problemu, jakim jesteśmy.
Należymy do niego
– PK. Bardzo miło i dziękuję za pochwałę. Mogę się nakarmić i myśleć o sobie dobrze – bo tak potrzebujemy myśleć o sobie, niezależnie od tego, co nam mówi o nas rzeczywistość. A wracając do tej rzeczywistości: tak, wszystko, co wymieniłem, będzie w nas i po wirusie, ale ukryte. Jest taka teoria rodem z psychologii poznawczej, że dopóty nie znamy naszych podstawowych przekonań, dopóki coś lub ktoś ich nie naruszy. A wirus to muzyk agresywny, nieprzewidywalny – i tak nami pogrywa. Jako taki jest częścią życia. Jest jego agresywną, nieprzewidywalną stroną. Należymy do niego. Co więcej: sami taką stronę mamy. Należymy do niego – i taki muzyk jest też w nas. A co zrobić z muzyką?... Nie wiem. Najpierw poleciłbym jedno: nie ignorować jej, nie zaprzeczać, nie udawać, że „nic nie słyszałem” – o ile i na ile to możliwe. Potem – chyba jak z muzyką: słuchać, pytać, czy mi się podoba, czy nie, skąd pomysł na taki „utwór”, skąd to we mnie jest, kto lub co mogło mnie zainspirować. A w końcu: zastanowić się, gdzie tę muzykę umieścić, gdzie ją „wykonywać”, kogo mogłaby ucieszyć, kogo podnieść na duchu, komu chcę ją zagrać. A jeśli jest kakofonia – poszukać cierpliwego dyrygenta albo innego muzyka, który podzieli jakoś z nami ten los.
– ŁL. W oparciu o to, co mówisz, można dojść do przekonania, że tocząca nas epidemia jest błogosławieństwem; no, może – dla ostrożności – osłabmy tę tezę: że epidemia może być błogosławieństwem. Co zrobić, żeby takim błogosławieństwem dla nas była? Intuicja podpowiada mi, że bardzo dużo zależy w tym względzie nie od kogo innego, jak tylko od nas samych. Można wziąć wirus za błogosławieństwo, bo – jeśli dobrze Cię rozumiem – odsłania nas on, obnaża nas, pokazując zawartość instrumentu, którym jesteśmy. Przecież muzyka „zależy” częściowo od muzyka, a częściowo od instrumentu, na którym jest wykonywana. Różne są instrumenty, każdy instrument może też być w różnym stanie. Ale – swoją drogą – chyba każdy instrument jest szlachetny, piękny. Tak mi się przynajmniej wydaje. Instrumenty muzyczne to rzeczy dla mnie naprawdę niezwykłe. Lecz owo obnażenie może być bolesne, sądzę... Zobacz, Przemku, jeden obraz, a tyle skojarzeń.
O co warto się starać w tym kruchym życiu?
– PK. Pójdźmy zatem dalej za tymi skojarzeniami. Instrument może być cudowny – jak np. moja gitara z sygnaturą Richiego Sambory – ale aktualnie nienastrojony. Los mojej gitary jest obecnie taki, że ja już sam tego nie zrobię, potrzebna jest pomoc lutnika. Mam wrażenie, że moje nieumiejętne strojenie trochę się do takiego stanu rzeczy przyczyniło. A wracając do początku: jak śmiemy epidemię nazywać błogosławieństwem, prawda? Rzeczywiście, to by było za mało. Może błogosławiona wina albo raczej błogosławiona tragedia? Nie wiem. Moje „Nie wiem” nie oznacza jednak, że nic nie da się powiedzieć. Raczej widzę wielość możliwości. Wirus coś nam zabiera, coś zakrywa, więc może jednocześnie coś daje, coś odsłania… Ostatnio przeczytałem fragment rozmowy Doroty Karaś z Barbarą Piórkowską. Padają w nim takie słowa: że na skutek epidemii „śmierć, która była na marginesie naszego życia, jest dziś w jego centrum”. I co to ma niby dawać? „Zmusza nas do decyzji, których inaczej byśmy nie podjęli”. A zatem: może zostało mi niewiele życia? Co z tego, co je teraz wypełnia, zostawić, a co odrzucić? Coś wybierałem, bo wydawało mi się, że bez tego nie da się żyć, a teraz widzę, że się da – czy więc warto o to dalej zabiegać? Koniec końców: o co warto się starać w tym kruchym życiu? Życiu, które jawi się jako bycie-ku-śmierci i pokazuje, że w obliczu spotkania z nią wszystko samo w sobie sensu nie ma? Jednocześnie śmierć domaga się, byśmy to my ten sens nadawali, wybierając w życiu jedno, zostawiając drugie. Domaga się od nas, byśmy na spotkanie z nią nie przyszli z pustymi rękami albo – znów sięgając do metafory – byśmy jej tutaj coś skomponowali i byśmy jej to potem, w momencie spotkania ze śmiercią, zagrali.
– ŁL. Bo my nie tylko jesteśmy instrumentem, ale i grajkiem, muzykiem. A przecież także kompozytorem; no chyba, że naszą muzykę improwizujemy, co chyba nam się też nie tak znów rzadko zdarza. Kto wie, może w życiu chodzi o to, żeby je zagrać, żeby uczynić z niego wielkie granie, żeby zrobić z niego sztukę, wielką sztukę?... Ksiądz Szostek, jeden z moich nauczycieli, z którym czuję się dość mocno – muszę to szczerze przyznać – związany, powiada – nieraz słyszałem go to swoje przekonanie wygłaszającego – że twarz człowieka jest najpiękniejsza wtedy, kiedy śpiewa. Trudno mi nie zgodzić się z takim stwierdzeniem: pewno Cię to nie zdziwi, bo wiesz, jakie są moje zainteresowania. Czy aby nie o to właśnie chodzi, żebyśmy w życiu śpiewali? Różne rzeczy można wyśpiewywać. Można śpiewać o swoich radościach, można śpiewać o swoich smutkach. Przejmujące są zwłaszcza utwory o smutkach ludzi, o naszych smutkach największych... Czy nie o to idzie, żebyśmy śpiewali nasze pieśni nie byle jak, ale autentycznie, głęboko, tj. z całą świadomością tego, co one wyrażają, co za ich pomocą opowiadamy? Jesteśmy aktorami na scenie świata... Motyw to w literaturze bardzo stary. Najbardziej znamy go chyba z Szekspira.
Najważniejszy akt naszego dramatu już się dokonał
– PK. Aktor, scena, dramat. Tu z kolei Ty się nie zdziwisz, bo wiesz, że bliski mi jest Tischner. „Żeby poznać człowieka, trzeba poznać dramat, który przeszedł”. Czasami dramat ten mogę wyrazić śpiewem. Mogę śpiewać o tym dramacie, w którym uczestniczę na scenie świata. Jednakże ten dramat dzieje się także we mnie – to ja jestem sceną. We mnie są różni aktorzy, odgrywający dramat. To mogą być sprzeczne cele, wartości, pragnienia, marzenia. Wszystko to otoczone aurą niełatwych emocji. Śpiewać o swoim dramacie, wyśpiewać swój dramat, to oznaczałoby stać się z aktora obserwatorem tych aktów dramatu, które dzieją się we mnie. Tak jak to proponuje psychodrama, jedna z technik psychologicznych. To oznaczałoby również – choć na chwilę – wyrwać się ze sceny, wyrwać się z własnego dramatu. Śpiew jednak dobiega końca. Trzeba wrócić na scenę. Ale już innym – bogatszym o tę jedną perspektywę. A jak jeszcze ma się słuchaczy, to chyba bogatszym o wiele więcej.
– ŁL. A co do tego wszystkiego – do tego dramatu, do naszego w nim grania – może wnieść wiara? Piszemy przecież, Przemku, na szpaltę o wierze.
– PK. Cóż, w wersji chrześcijańskiej podaje ona, że najważniejszy akt naszego dramatu już się dokonał. Pomaga to – przynajmniej mi – jakoś wytrwać na scenie, scenie świata i swojej własnej.
– ŁL. Świetnie to ująłeś. Najważniejszy akt już odegrano. Teraz natomiast trwają w teatrze życia akty kolejne, nasze. Ale ten akt najważniejszy rozciąga się i dzieje się i w naszych aktach. Czujemy, że ta jego ponadczasowa – wieczna, czyli bezczasowa – obecność, pokrzepia nas, dodaje nam siły i nadziei, że nas inspiruje. Sztuka jest jedna jedyna – dramatyczna. Dziękuję, Przemku, za ciekawą, mniemam – także dla naszych czytelników – wymianę myśli.
– PK. By przyjąć, zgodzić się na następne akty potrzebna jest jednak nadzieja. Choć wiemy, że nasza sztuka to dramat i przyszłość nie pozwoli nam o tym zapomnieć. Nadzieja to dramatyczny optymizm, który także wyczekuje na Tego, do kogo będzie należeć ostatnie słowo tej sztuki. Niech On się opowie za nami. Również dziękuje za wspólną wędrówkę myślową.